9. Wywiad środowiskowy

Dick otworzył drzwi i przepuścił w nich Rachel. Komisarz był na tyle miły, że udostępnił na godzinę pokój przesłuchań przygotowany specjalnie z myślą o młodszych świadkach. Zamiast zimnej stali i wszechobecnych szarości pomieszczenie pomalowano na ciepły, beżowy kolor. Metalowe meble zastąpiono prostym drewnianym zestawem i niewielką, zieloną kanapą. Znalazło się nawet miejsce na kolorowe zasłony w oknach. 
– Rozgość się. – Uśmiechnął się niemrawo w stronę dziewczyny. 
Młoda zmierzyła wzrokiem pokój. Uniosła brew na widok kreskówkowych małp skaczących po drzewie, które zdobiły ścianę. 
– Postaram się – mruknęła tylko. Objęła się ramionami i niepewnie usiadła na kanapie. 
– Czy doktor Quinzel wyjaśniła ci, po co tu dziś przyjechałaś? – Zamknął ostrożnie drzwi za sobą. Chciał dać jej chwilę na oswojenie się z nowym otoczeniem. 
Rachel kiwnęła głową. 
– Mam się spotkać z ekspertką od mojej… przypadłości. – Zacisnęła palce na ramionach. Unikała jego spojrzenia. 
– Pani Clay pomoże nam lepiej zrozumieć, co zdarzyło się tamtej nocy. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby dowiedzieć się, kto stoi za zabójstwem twojej matki – powiedział z mocą. 
Na dźwięk słowa „matka” zadrżała. Dick ugryzł się w język. 
– Ach, właśnie. – Sięgnął do kieszeni kurtki, by ukryć speszenie. Wyciągnął trochę pomiętą od dłuższego noszenia przy sobie kartkę. – To jest list, który otrzymałem od przełożonej zakonu. Napisała go twoja biologiczna matka. – Wyciągnął dłoń w jej stronę. – Pomyślałem, że pewnie chciałabyś go mieć. 
Przez chwilę przyglądała się wymiętej kartce, zaskoczona. W końcu niepewnie przyjęła prezent. 
– Dziękuję – wymamrotała. Złożyła go w pół i schowała do kieszeni jeansów. 
Rozległo się pukanie do drzwi. Po chwili do pomieszczenia zajrzała Quinn. 
– Witaj, Rachel. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Jak się dzisiaj czujesz? Możemy niedługo zaczynać? 
Rachel tylko skinęła głową i spuściła wzrok. Doktorka znów zniknęła za drzwiami, a po chwili powróciła wraz z Omen. Lilith tym razem ubrała się po cywilnemu. Pewnie po to, by jeszcze bardziej nie stresować młodej. 
– Hej, głowa do góry, będzie dobrze. – Nim do niego dotarło, co właściwie robi, poklepał Rachel po ramieniu. Uśmiechał się przy tym pocieszająco. – Będę nad wszystkim czuwał. – Wskazał głową na zajmujące pół ściany lustro weneckie. 
Niepewnie odwzajemniła uśmiech.

***

Detektyw posłał jej uspokajający uśmiech i wyszedł z pokoju. Została sam na sam z panią Clay, która stała nieruchomo naprzeciwko niej. 
Rachel czuła obawę przed spojrzeniem jej w twarz. Choć kobieta była chuda i drobna, biła od niej jakaś dziwna siła, która wzbudzała zarazem zaciekawienie, jak i respekt. Nawet powolny ruch rąk, jaki wykonała, by oprzeć je na oparciu krzesła, przyprawiał o dreszcze na plecach. 
– Nazywam się Lilith Clay, ale preferuję Omen – odezwała się lekko ochrypłym, cichym głosem. – Poproszono mnie o pomoc ze względu na moje telepatyczne zdolności. Chcemy zrozumieć, co stało się w dniu zabójstwa. 
Rachel kiwnęła powoli głową. Poruszyła się niespokojnie na kanapie, słysząc niewyraźny szept w głowie. Rozumiała, że ją ostrzegał. Nie wiedziała jednak, przed czym. 
– Masz jakieś pytania, zanim zaczniemy? – Omen przechyliła lekko głowę, uważnie przyglądając się dziewczynie. 
Ich spojrzenia spotkały się jedynie na ułamek sekundy, jednak Rachel odniosła wrażenie, jakby kobieta przejrzała ją na wylot. Lilith zmarszczyła brwi. 
Rachel błyskawicznie wbiła wzrok w podłogę, nerwowo się napinając. Szept przybrał na sile. Krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. 
– To może wyjaśnię, co zamierzam zrobić. – Clay usiadła na krześle. – Chcę spróbować dowiedzieć się, jakie źródło mają twoje moce i czy mogą wyjaśnić śmierć mężczyzny, który zabił twoją matkę. Upraszczając, muszę wejść ci do głowy – oznajmiła beznamiętnie. 
Rachel potarła uda spoconymi dłońmi. Usłyszała w umyśle niezadowolone warknięcie i ledwo się powstrzymała, by zakryć uszy. 
– Usiądź wygodnie, zamknij oczy i spróbuj się rozluźnić. Niczego nie poczujesz – zapewniła spokojnym głosem Omen. – W twojej głowie mogą ewentualnie pojawić się wspomnienia albo obrazy, ale to zupełnie normalne. 
Rachel odruchowo przytaknęła. Choć widziała wątłą kobietę naprzeciwko niej, dziewczyna miała wrażenie, jakby była tu tylko ciałem, a umysł balansował na granicy świadomości. 
– Wyciągnij jedną rękę w moją stronę, proszę – wyszeptała Lilith. – Zaczynamy – oznajmiła głośniej. 
Rachel poczuła dotyk zimnych palców na swojej dłoni i momentalnie oprzytomniała. Po całym ciele przebiegł ją dreszcz. Miała wrażenie, jakby mocno nią szarpnęło, jednak nie ruszyła się z miejsca. Cała zesztywniała i wstrzymała oddech. 
– Nie pozwól – rozległ się ochrypły głos. 
Rachel mimowolnie ścisnęła dłoń Omen. 
– Nie pozwól jej na połączenie. – Ostrzegawczy szept przeszedł w groźbę. – Ona nam zagraża, zerwij kontakt. 
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. Poczuła nieprzyjemny dreszcz przechodzący przez całe ciało. Z otchłani umysłu wyłoniła się jej emanacja. Dwie pary czerwonych oczu błyszczały gniewem. 
– Zerwij kontakt! – krzyknęła. 
Lilith zaczęła ciężko oddychać. Chwyciła kurczliwie dłoń Rachel, aż zabolało. 
Emanacja zacisnęła pięści, z których unosiły się czarne, gęste kłęby materii. 
– Zerwij. Kontakt. 
Rachel zamarła. Przepełniał ją strach. Stała przed swoją emanacją, ledwie kilka kroków od zawistnych, szkarłatnych oczu. Tylko one i mroczna otchłań. 
– Nie słuchaj jej, Rachel – rozległ się zdyszany głos Omen. 
Kobieta wyłoniła się z mroku. Odziana w zielony, obszerny strój z peleryną, garbiła się jakby z bólu. Z jej oczu emanował intensywny, szmaragdowy blask. 
Emanacja obróciła się w stronę kobiety. Przymrużyła złowrogo oczy i zacisnęła mocniej pięści. 
– Nie waż się. – Omen błyskawicznie wyciągnęła przed siebie rękę. 
Istota zaśmiała się gardłowo. 
– Ośmieszasz się, próbując mi rozkazywać. Odejdź, póki ci na to pozwalam, inaczej źle się to dla ciebie skończy. – Zrobiła krok do przodu. 
– Nie masz tu pełnej kontroli – odparła stanowczo Lilith. – Zdradź mi swoje imię. – Jej oczy rozjaśniały mocniejszym blaskiem. 
Rachel przyglądała się odcinającym się w mroku sylwetkom z zupełną pustką w głowie. Była obserwatorem, niezdolnym do reakcji ani ingerencji zza niewidzialnej ściany, za którą się znajdowała. 
– Żałosne. – Emanacja zniknęła. 
Rachel spojrzała z zagubieniem na Omen, która rozglądała się nerwowo dookoła. 
– W porządku Rachel, mam wszystko pod kont… 
Lilith zamarła. 
Emanacja pojawiła się za jej plecami. Oczy płonęły furią, zęby wyglądały na boleśnie zaciśnięte. 
– Niczego nie masz pod kontrolą – warknęła. – Nie wiesz, z kim zadarłaś, a teraz poniesiesz tego konsekwencje. 
Omen uniosła się w powietrzu, jakby chwyciła ją niewidzialna dłoń. Oczy zgasły. Zaczęła wierzgać nogami. Sięgała rozpaczliwie w stronę szyi. 
– Dowiesz się, czym jest prawdziwa potęga umysłu – wysyczała istota, patrząc z wyższością na Omen. 
Rachel chciała krzyknąć. Chciała rzucić się na potwora, jednak nie mogła. Mogła jedynie obserwować, niemal jak duch z zaświatów. 
Lilith wygięła się nienaturalnie do tyłu. Zesztywniała. 
Emanacja powoli obróciła głowę i spojrzała wprost na Rachel. Uśmiechnęła się szyderczo. 
Przed oczami eksplodowały jej miliony obrazów. Kakofonia dźwięków. Kolory, światła, postacie. Śmiechy, płacz, krzyki, szepty. Wszystko jednocześnie i jakby każde oddzielnie. Rozsadzały zmysły, wzbudzały szał, niemożliwy do zniesienia ból. 
Rachel poczuła, jakby rozpadła się na setki kawałków. Czas przestał istnieć. Widziała, słyszała i czuła nieskończenie krótko i nieskończenie długo. Świadomość, że istniała, utonęła w rozrywającym cierpieniu. Błagała, by to się skończyło. 
Błagała o śmierć. 
I nagle z nieskończoności przebił się jeden głos. Dochodził z zewnątrz. Nie należał do tego świata. 
Rachel podążyła za nim. Uczepiła się kurczliwie, skupiając się tylko na tym, by go nie zgubić. Brzmiał jak wybawienie. 
– Dosyć! 
Wszystko zniknęło. Obraz stał się czarny. Słyszała tylko rozpaczliwy krzyk i uścisk na dłoni, który jednocześnie mroził i parzył. 
Rachel poderwała się z miejsca. Uderzyła plecami o ścianę. Przez całe jej ciało przebiegł prąd i zbiegł się w miejscu trzymanym przed chwilą przez Omen. Dziewczynie zabrakło tchu. Otwarła oczy, ale łzy przysłoniły jej świat. 
Lilith krzyczała nieludzko, jakby rozrywana na kawałki. 
Rachel widziała tylko zarys miotającej się kobiety. Omen wyrzucała ręce przed siebie, jakby broniąc się przed niewidzialnym napastnikiem. 
Drzwi otwarły się z hukiem. Detektyw dopadł do Omen, Quinzel rzuciła się na pomoc podopiecznej. 
Rachel ledwo oddychała. Płuca ją paliły. Całe ciało wyło z bólu. Świat wydawał się być za ciężką, półprzezroczystą kurtyną. Robiło się coraz ciszej i ciemniej. Straciła czucie w ciele. 
Zapanowała ciemność.

***

Warknął i z piskiem opon wyhamował, gdy światło zmieniło się na czerwone. Uderzył pięścią w kierownicę. Dźwięk klaksonu przestraszył myszkującego w pobliskiej stercie śmieci kota. 
Nigdy nie powinien dopuścić do tego spotkania. Przeklęta Quinzel miała rację. 
Wziął kilka głębokich wdechów. Musiał zachować trzeźwy umysł. Z jednej strony zdecydowanie zbagatelizował ostrzeżenia Omen o potędze magii, która drzemała w Rachel. Z drugiej całe to spotkanie odbyło się tylko po to, by dowiedzieć się, co z tą dziewczyną jest nie tak. Nikt z nich nie mógł wiedzieć, że młoda była na tyle potężna, by doprowadzić zaprawioną w bojach specjalistkę do szaleństwa. 
Dick uśmiechnął się kwaśno. Stracił ostatni trop i wykwalifikowanego człowieka, za co pewnie przełożeni urwą mu łeb. W zamian za to dowiedział się, że Rachel, celowo lub też nie, potrafi być naprawdę niebezpieczna. 
Zaparkował audi pod blokiem i wysiadł z samochodu, trzaskając drzwiami. Popędził do środka, przeskakując po kilka stopni schodów. Głębszy oddech wziął, dopiero gdy stanął przed drzwiami mieszkania. 
Nie przejmował się ściąganiem butów czy odwieszeniem kurtki na miejsce. Przemoczone ubrania rzucił na pierwsze wolne krzesło i poczłapał do niewielkiej łazienki. 
Pół godziny później, z ręcznikiem na mokrej głowie usiadł na kanapie. Zmierzył nieprzychylnym wzrokiem, piętrzącą się stertę dokumentów, które w teorii miały zawierać informacje o Kościele – w praktyce były medialną papką, z której nic nie wynikało. Nawet Donna, która ze względu na swoją pozycję miała dostęp do tajnych materiałów, nie była w stanie nic znaleźć. Albo Kościół był czysty jak łza, albo doskonale znał się na ukrywaniu niewygodnych dla siebie faktów. 
Westchnął i odchylił się do tyłu. Wbił w spojrzenie w sufit. Najważniejsze pytanie brzmiało – co teraz? 
Czuł, że wyczerpał wszystkie opcje. Trop z wytatuowanymi ludźmi urwał się w momencie, gdy pozwolił wymknąć się babce ze szpitala. Od tamtej pory nie natknął się na żaden ślad, który byłby powiązany z kruczymi ludźmi. 
Kościół za to śmierdział na kilometr, ale oprócz przeczucia Dick nie posiadał żadnych dowodów na ich udział w sprawie. Masa kamer pilnująca zwykłej celi zakonnej, która według słów samego właściciela pozostawała niezamieszkana, była bardzo podejrzana. Co takiego cennego mogło znajdować się w tym niewielkim pokoju? 
Wytarł włosy i zrzucił ręcznik na podłogę. Oparł łokcie na kolanach i pogrążył się w myślach. Dziwny dźwięk, który usłyszał w pokoju Angeli, nie dawał mu spokoju. Jeśli coś tam było ukryte, musiało znajdować się pod podłogą. Przez chwilę zastanawiał się, czy Blood byłby aż takim paranoikiem, by trzymać pod ziemią pieniądze, lecz po dłuższym rozmyślaniu odrzucił tę myśl. Patrząc na rozmiar i przychody Kościoła z dotacji, Blooda na pewno było stać na najlepiej chroniony bank w tej części świata. Ochrona też pewnie byłaby wzmocniona, w końcu zawziętego złodzieja nie powstrzyma tylko kilka kamer. Nawet Bruce przy swojej paranoi nie trzymał w piwnicy całego swojego majątku. 
Bruce chował za to w piwnicy cały ekwipunek Batmana. Czy sekret Blooda był również na tyle poważny? I co ważniejsze, czy był powiązany ze sprawą Rachel? 
Zmarszczył brwi. Choć wysilał szare komórki, nie mógł wymyślić żadnego logicznego powodu, dla którego akurat ta jedna, konkretna cela mogłaby być aż tak strzeżona. Jedynie założenie, że Blood wiedział o Angeli i Rachel tłumaczyło wszystko – kamery, dziwny dźwięk, to, że nie pozwolono im samym rozejrzeć się po zakonie i to, że Blood nie pozwolił mu dokładniej rozejrzeć się po pomieszczeniu. 
Nieskazitelność samego właściciela też nie wzbudzała zaufania. Jedynych konkretnych informacji dowiedział się od niego samego. Internet, choć poruszał temat Kościoła bardzo chętnie, skupiał się głównie na otwieraniu kolejnych jadłodajni czy innych akcjach charytatywnych. Sebastian Blood Dziesiąty był ucieleśnieniem wszystkich cnót, prawdziwym świętym wśród żywych. 
Dick z doświadczenia doskonale wiedział, że święci nie istnieją.

***
Dzień dobry wszystkim czytającym! Jak możecie zauważyć w panelu "Informacje", postanowiłyśmy zrobić sobie wakacyjną przerwę. Mamy nadzieję, że nie macie nam tego za złe. Dajcie znać, co myślicie o nowym rozdziale, i do zobaczenia w październiku!

8. Pechowe objawienia



Gdy drzwi do pokoju otwarły się, Rachel odruchowo zgasiła ekran telefonu. Jinx bez słowa rzuciła niechlujnie ręcznik na swoje łóżko, usiadła na nim i wygrzebała z szafki niewielkie lusterko. Ujęła gumkę w usta i zaczęła układać niesforne włosy w wysokiego kucyka.

– Wszystko w porządku? – Rachel sięgnęła po glany.

– Mhm – odmruknęła przez zaciśnięte wargi i kiwnęła głową. Siłowała się przez chwilę z uciekającymi kosmykami. – Dobra, mamy to – rzuciła triumfalnie, gdy w końcu udało jej się ułożyć fryzurę. – Co się tak patrzysz? – spytała zdziwiona.

Rachel nie spuściła z niej wzroku. Wiedziała, że Jinx odpowiedziała jej „na odwal”.

– Mam wrażenie, że coś jest nie tak – odparła powoli.

– Jest ósma rano, środek nocy, to jest nie w porządku. – Jinx próbowała zabrzmieć swobodnie, ale nerwowość w ruchach ją zdradzała. Drążenie dalej nie miało sensu. – Chodźmy już, bo zajmą nam najlepsze miejscówki na stołówce. – Wstała żwawo i podeszła do drzwi. – No, raz raz, jak zostanie nam sam groszek na śniadanie, to osobiście wcisnę w ciebie moją porcję. – Uśmiechnęła się złośliwie.

– No już, co ja poradzę, że wiązanie glanów tyle zajmuje. – Rachel wystawiła dziewczynie język.

Wcisnęła sznurówki za cholewkę i wyszła na korytarz. Jinx dołączyła do niej, trzasnąwszy przez przypadek drzwiami.

– Sorki, przeciąg – rzuciła z krzywym uśmiechem.

Ruszyły razem w stronę klatki schodowej. Dwójka chłopców, wychodząc ze swojego pokoju, przystanęła na ich widok. Obdarzyli je nieufnymi spojrzeniami. Rachel zerknęła kątem oka na Jinx, ale ta wydawała się niewzruszona. Kiedy jednak mijając kolejnych rówieśników, spotkały się z podobną wrogością, współlokatorka nieznacznie zacisnęła pięści. Gdy dodatkowo odsunęli się zgodnie o krok, co najmniej jakby bali się czymś zarazić, rzuciła:

– Zignoruj.

Lecz Rachel nie była w stanie. Doskonale znała te spojrzenia. Poczuła, jak żołądek zacisnął się z nerwów. Czyżby wszyscy zdążyli się już dowiedzieć o jej wczorajszym ataku?

Weszły na stołówkę, gdzie zebrała się część mieszkańców ośrodka. Stojąc w kolejce po jedzenie, Rachel czuła palące spojrzenia na plecach. Spuściła głowę, by zasłonić twarz włosami.

– Jinx, wiesz o co im chodzi? – spytała, gdy wzięły swoje porcje.

– Siądźmy najpierw – odparła, nawet nie patrząc na koleżankę.

Zajęły miejsce w samym rogu, z dala od innych. Jinx chwyciła drożdżówkę, oderwała duży kawałek i wsadziła do ust.

– No więc? – ponagliła Rachel. – Nawet mi nie mów, że powiesz, jak skończysz jeść, bo osobiście cię nakarmię w trybie ekspresowym. – Chwyciła rękę Jinx, gdy ta miała zamiar sięgnąć po kolejny kęs.

– No co mam ci powiedzieć? Gratulacje, że dołączyłaś do ekskluzywnego stowarzyszenia społecznych wyrzutków? – odparła szorstko, zerkając ponad ramieniem Rachel. – Od razu dodam, że członkostwo jest dożywotnie, a o twoim przyjęciu zadecydowało wybitne jury w postaci tamtych młotków – ciągnęła z jadem w głosie i wskazała podbródkiem.

Rachel zerknęła za siebie. W kolejce ustawili się właśnie Daniel wraz z wianuszkiem przydupasów. A w zasadzie bez wahania tę kolejkę ominęli.

– Niech sobie gadają, po prostu ignoruj i w końcu odpuszczą – stwierdziła już łagodniej Jinx. – Wiem z własnego doświadczenia.

– To dlatego jesteś od rana taka wkurzona? – Spojrzała na nią uważnie.

– Aż tak bardzo widać? – odparła z niezadowoleniem.

Rachel wzruszyła ramionami. Po prostu wiedziała. Miała tak, odkąd pamiętała. Zawsze zaskakiwała mamę trafnością swoich obserwacji.

– Mogę chociaż wiedzieć, co to za plotki?

– Serio, Rachel, zignoruj, nie ma co się przejmować pa… – Jinx urwała i uniosła spojrzenie.

– No, kim? Powiedz, co tam miałaś na myśli – rozległ się znajomy, szorstki głos.

Rachel zerknęła przez ramię. Za jej plecami stał Daniel wraz z trójką znacznie niższych od siebie chłopaków.

– Palantów, patusów, patafianów, pajaców? – odpowiedziała Jinx z pewnością w głosie.

– Dobrze, że nie postrzeleńców. Zakład dla nich jest w Arkham i najwyraźniej ktoś pomylił adresy, przywożąc was tutaj. – Uśmiechnął się ironicznie.

– Wolę oszaleć w Arkham, niż zgnić razem z tobą w Blackgate. – Jinx wstała i oparła pięści na stole. – Od którego, swoją drogą, uratował cię twój zacny tatuś. – Pochyliła się do przodu.

Daniel zacisnął szczękę. Towarzyszący mu chłopcy cofnęli się o pół kroku.

– Skoro tyle wiesz o moim ojcu – zaczął jadowitym tonem, splatając ręce na piersiach – to z pewnością zdajesz też sobie sprawę z tego, że tutejsza mierna ochrona i pięć kamer na krzyż nie powstrzymałyby go przed ukatrupieniem takiego wrzodu na dupie, jakim jesteś?

– Proszę, a niech próbuje – zachichotała, podchodząc do Daniela.

Rachel cała zesztywniała. Miała wrażenie, że gdyby chciała się odezwać, głos odmówiłby jej posłuszeństwa. Dreszcz niepokoju przeszedł po plecach dziewczyny. To nie mogło się dobrze skończyć.

– Pytanie tylko, czy zdążysz go na mnie nasłać. – Jinx uniosła rozczapierzoną dłoń w stronę jego szyi i zacisnęła ją w powietrzu.

– Nie masz ze mną szans, zdziro – warknął, rzucając się do przodu.

Rachel poderwała się z niemym krzykiem. Pociemniało jej przed oczami. Równocześnie poczuła szarpnięcie, lodowaty powiew i dziwną lekkość. Błyskawicznie wszystko wróciło do normalności.

Daniel zwijał się na podłodze pod ścianą, na której w jakiś sposób wylądował. Wszyscy utkwili zszokowane spojrzenia na Rachel.

Ta zaczęła cofać się nieporadnie, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Potknęła się. Poleciała z piskiem do tyłu i wyrżnęła głową o podłogę.

Daniel warknął głośno. Podniósł się gwałtownie, dysząc. Popatrzył spod byka po zgromadzonych. W amoku rzucił się z pięściami na Jinx.

Ktoś krzyknął.

Dziewczyna zwinnie uniknęła potężnych ciosów. Chłopak wpadł na stół, przewracając go. Huknęło. Rachel spróbowała się poderwać, ale świat zawirował jej przed oczami.

– Dosyć tego! – Po sali rozniósł się basowy głos.

Rachel jak przez mgłę dostrzegła rosłego mężczyznę. Trzymał coś w dłoniach, celując do Daniela. Pistolet?

Dziewczyna skuliła się na ziemi. Zacisnęła oczy, zakryła głowę rękami. Rozległ się trzask. Elektryczne bzyczenie. Odgłos ciała uderzającego o podłogę. Przez chwilę było słychać puste uderzenia. Zapanowała cisza.

Palący ból w płucach uświadomił Rachel, że wstrzymywała oddech. Całe ciało drżało od napięcia. Wzięła wdech, rozluźniając przy tym mięśnie. Nie otwarła jednak oczu. Umysł podsunął jej podobne wspomnienie. Podobny obraz. Broń, wystrzał, padające ciało.

– Rachel, już jest bezpiecznie – zapewniła Jinx spokojnym głosem. – Możesz otworzyć oczy.

Dziewczyna uniosła głowę i niepewnie spojrzała na koleżankę.

– Chodź, pomogę ci.

Rachel przyjęła wyciągniętą dłoń. Wstała nieco chwiejnie. Czuła tępy ból z tyłu głowy i trochę ją mdliło. Musiała mocno przysadzić o podłogę. Opierając się na Jinx, spojrzała na wianuszek szepczących gapiów. Przepychali się przez siebie, by jak najwięcej zobaczyć. Nagle parę osób niemal wylądowało na podłodze, gdy spomiędzy nich wyłoniła się torująca sobie drogę Agnes.

– Czy ktoś mi może wytłumaczyć, co tu się stało?! – krzyknęła rozedrganym głosem.

Jinx przewróciła oczami. Obróciła się przodem do Rachel i przedrzeźniając ekspresyjną mimikę kobiety, bezgłośnie powtórzyła jej słowa.

– Jinx?! – rzuciła z ironią Agnes. – Ależ oczywiście, że taka akcja nie mogła się obyć bez twojego udziału, czyż nie?!

– To Daniel zaczął – wtrąciła cicho Rachel.

Kobieta przeniosła rozwścieczone spojrzenie na chłopaka leżącego na podłodze. Koło niego leżały poskręcane, cienkie druciki, które kończyły się na jego klatce piersiowej.

– Na ciebie tym bardziej brakuje mi już słów, który to już raz w tym miesiącu, gdy cię taserem traktują?! – Wyrzuciła ręce do góry.

Łysy mężczyzna w stroju ochroniarza kucnął koło chłopaka i wyciągnął wbite elektrody. Daniel wymamrotał coś niewyraźnie.

– Wasza dwójka. – Agnes wskazała palcem na dziewczyny. – Do siebie do pokoju. Macie tam czekać, aż do was przyjdę – nakazała surowym głosem.

Jinx wzruszyła ramionami. Popatrzyła na Rachel, a kiedy ta nie ruszyła się, chwyciła ją delikatnie za nadgarstek i pociągnęła.

– Nie przejmuj się, nic nam nie zrobi. Jedyne co potrafi, to krzyczeć – zapewniła.

Rachel powoli kiwnęła głową. Rozsadzało jej mózg. Próbowała wrócić do tego dziwnego wrażenia chłodu i lekkości, którego doświadczyła. Ostatnio, gdy je poczuła, skończyło się to bardzo źle.

Przełknęła ślinę z trudem. Co się właściwie wydarzyło?

***

Bar na 3 Ulicy były niewielki, ale za to mieli dobre żarcie, jeszcze lepszy alkohol i automaty do gry. Podtrzymujące strop metalowe słupy obwiązano balonami i taśmami w typowo halloweenowych barwach. Dopiero na ich widok Dick zorientował się, że przecież wielkimi krokami zbliżał się ostatni dzień października. Przez tę całą sprawę z Rachel zupełnie stracił poczucie czasu.

Ze względu na wczesną porę przy długich, drewnianych stołach było pusto. Dzięki temu Dickowi i Donnie udało się dostać miejsce w najbardziej zacisznym kącie.

– Spotkanie z Omen? – Zmarszczyła brwi. Jedną ręką oparła się o blat. W drugiej trzymała butelkę ledwo zaczętego piwa. – No nie wiem. Kory się nie zgodzi, jeśli nie przedstawisz jej dowodów.

– Ona to akurat pierwsza się zgodziła, i nawet pomogła mi przekonać prokuratora. Wystarczyło, że Omen powiedziała jej o swoich wizjach w kuchni. – Sięgnął po krążek cebulowy. – Najgorszą przeprawę miałem z lekarką, która zajmuje się młodą. Musiałem obdzwaniać twoją kapitankę, Pereza, nawet z Zatanną chwilę pogadała. Quinzel zgodziła się, dopiero kiedy jej obiecałem, że będzie obserwować spotkanie z bezpiecznego miejsca i że może przerwać imprezę, jeśli tylko coś jej się nie spodoba – westchnął przeciągle.

– Cóż, chyba powinniśmy się cieszyć, że tak dba o swoich pacjentów. – Donna uśmiechnęła się zaczepnie. – Mówiąc młoda masz na myśli tę dziewczynę, której matka zginęła, tak?

– Rachel. – Kiwnął głową. Odchylił się, aż strzyknęło mu w plecach. Oparcie stołka wbiło się boleśnie pod łopatkami. – Córka ofiary, mój jedyny świadek i główna podejrzana.

– Co się z nią stanie, jeśli udowodnisz jej udział w zabiciu tego gościa? – Upiła łyk piwa i skrzywiła się. – Bleh. Następnym razem biorę zwykłą Ipę. Dyniowe nie jest warte swojej ceny.

– Narzekasz, jakbyś to ty płaciła. – Roześmiał się, kiedy uderzyła go pięścią w ramię. – A co do Rachel, to wszystko zależy od tego, czego dowiemy się od Omen. Jeśli młoda jest tylko magiczna, trafi pewnie do zakładu poprawczego. Jeśli jest nawiedzona, to zakład zamknięty i opieka psychologa lub egzorcysty. A jeśli jej moce stanowią zagrożenie dla otoczenia, to pewnie więzienie o zaostrzonym rygorze. Chociaż przy tym ostatnim ciężko o pewność, bo prawo jeszcze nie do końca wie, jak obchodzić się z nieletnimi magicznymi przestępcami.

– Twardy orzech do zgryzienia – przyznała.

– I to jak cholera – mruknął. Oparł się bokiem o boazerię i powiódł wzrokiem po powoli zapełniającej się sali. – Mam szczerą nadzieję, że Omen powie mi w końcu coś konkretnego. Jest na razie moim najpewniejszym tropem.

– A ten koleś, który zabił Mary? Wiesz coś o nim?

– Na razie tylko tyle, że miał tatuaż w kształcie kruka, i że nie jest jedyną osobą w Detroit, której spodobał się ten wzór. – Wbił wzrok w zadrapany blat stołu. – Mam wrażenie, że kręcę się w kółko. Trop z wytatuowanymi spieprzyłem na własne życzenie, jest ten przeklęty Kościół Krwi, który śmierdzi na kilometr, ale nic im na ten moment nie mogę udowodnić. Ba, nawet pojechałem do pieprzonego zakonu, w którym Rachel się rodziła, i dalej nic.

Donna zmarszczyła brwi.

– Spieprzyłem na własne życzenie? – powtórzyła, sięgając po krążki cebulowe.

Nachmurzył się. Mógł trzymać język za zębami. Ale z drugiej strony pewnie prędzej czy później by to z niego wyciągnęła. Wziął głęboki oddech.

– Jakiś czas temu, w szpitalu, do którego przewieziono młodą, wpadłem na kobietę z kruczym tatuażem. Za wszelką cenę chciała się dostać do Rachel. Źle podszedłem do tematu… no i mi zwiała. – Obserwowanie, jak światło kolorowych lampek załamuje się w bursztynowym szkle butelki, było zdecydowanie lepsze, niż wytrzymywanie intensywnego spojrzenia Donny.

– Brzmi, jakbyś potrzebował pomocy – skwitowała.

– Nie mam dla ciebie żadnych tekstów do przetłumaczenia, jeśli o tym mówisz. – Prychnął. – Nic w sumie nie mam. Jeśli z Omen nie wyjdzie, to nie wiem, chyba się włamię do tego cholernego zakonu i wklepię każdemu, kogo spotkam, żeby w końcu zaczęli śpiewać. A najchętniej to sklepałbym tego pieprzonego świętoszka Blooda. Facet na bank coś ukrywa, i wie, jak to robić. – Uśmiechnął się kwaśno do swoich myśli. – A potem wywaliliby mnie z roboty i na tym by się skończyło.

Donna małymi łykami dokończyła piwo. Przez dłuższą chwilę bawiła się kapslem, intensywnie nad czymś rozmyślając.

– Jesteś w stu procentach pewien, że ten cały zakon jest powiązany ze sprawą? – spytała w końcu.

– Oprócz przeczucia nie mogę ci na ten moment zapewnić żadnych twardych dowodów. – Zmarszczył brwi. – Dlaczego pytasz?

Wzruszyła ramionami. Patrzyła gdzieś w przestrzeń. Pomalowanymi na bordowy kolor paznokciami skubała rękaw czarnego swetra.

– Tak sobie pomyślałam… – zaczęła cicho. Dick musiał mocno wytężać słuch, by cokolwiek usłyszeć. – Twoja intuicja w takich sprawach zazwyczaj była bezbłędna. Więc tak sobie pomyślałam, że jeśli jakimś cudem to spotkanie z Omen nie przyniesie rezultatów, i będziesz już kompletnie bez wyjścia – Przeniosła na niego intensywne spojrzenie orzechowych oczu – to wtedy, i tylko wtedy, moglibyśmy wprosić się na mały rekonesans. Jak za starych dobrych czasów.

Dick na chwilę zaniemówił.

– Wiesz, dzięki za chęci, ale taka akcja na bank kosztowałaby nas oboje robotę. No i dowody zdobyte nielegalnie nie są brane pod uwagę w sądzie.

– A kto coś mówił o jakiś sądach? – Puściła do niego oko. – Proponuję ci tylko zwykły spacer późnym wieczorem. Wejść, zobaczyć, co tam ciekawego mają, i wyjść tak, by nikt, a już zwłaszcza nasi przełożeni się nie dowiedzieli. Niczego nie dotykać, niczego nie zabierać. W najgorszym wypadku zmarnujemy pół nocy na łażenie po starych budynkach sakralnych. Co może pójść nie tak? – Uśmiechnęła się tak rozbrajająco, że nie mógł się nie roześmiać.

– Dzięki za propozycję. Miejmy tylko nadzieję, że nie będę musiał z niej skorzystać. – Machnął dłonią na kelnera i już po chwili puste butelki zostały zastąpione przez następną kolejkę. Zniknął też pusty plastikowy koszyk po krążkach. – Tęskniłem za tobą, wiesz?

– Ja za tobą też, Cudowny Chłopcze. – Wyszczerzyła się. – I za fast foodem.

– No tak, surowa amazońska dieta. – Sięgnął po Ipę. – Tak właściwie, to dlaczego wróciłaś? Nasze ostatnie pożegnanie wyglądało bardzo… ostatecznie.

Spodziewał się pochmurnej miny, unikania spojrzenia i tematu. Tymczasem Donna uśmiechnęła się zaczepnie. Upiła łyk piwa.

– A widzisz, żebym po powrocie biegała po dachach w obcisłym spandexie i tłukła opryszków po mordach? – odparła pytaniem na pytanie. – Te kilka miesięcy na Themiscyrze pozwoliło mi przemyśleć kilka spraw. Stwierdziłam, że powolna, ale długofalowa robota Donny Troy daje więcej, niż widowiskowe akcje Wonder Girl.

Dick doznał niemiłego uczucia deja vu.

– A ty? Zawsze sikałeś z ekscytacji, jak tylko Bruce dał ci potrzymać batarang. Co się stało, że skończyłeś w Detroit?

Tym razem to on spochmurniał.

– Powiedzmy, że sporo się wydarzyło w trakcie twojej nieobecności. – Wbił spojrzenie w miętoszoną w dłoniach serwetkę. Dawn, Hank… Zacisnął pięści i uniósł głowę. To miał być miły wieczór. Rozpamiętywanie przeszłości nikogo do życia nie przywróci. – Plus masz trochę racji z tym bieganiem po dachach. Pomagać można na różne sposoby.

– Za to mogę wypić!

Odgłos stuknięcia butelek zaginął w barowym gwarze.

***

– Dobra, zanim przyjdzie Agnes, żeby nas wyjaśnić – podjęła Jinx, zamknąwszy drzwi. – To najpierw ja muszę wyjaśnić ciebie – rzuciła i spojrzała na koleżankę z wyczekiwaniem.

Rachel uniosła brwi i otwarła usta, po czym je zamknęła. Popatrzyła na Jinx bezrozumnym wzrokiem.

– No już nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. – Przewróciła kocimi oczami. – Jestem tolerancyjna i otwarta na wszystko, mogłaś od razu powiedzieć, że jesteś magiczna, zamiast się tak czaić – stwierdziła.

Rachel nie drgnęła nawet o milimetr. Zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć wypowiedziane przez Jinx słowa. Choć wokół było cicho, w głowie panowała kakofonia myśli. Współlokatorka wydawała się być za ścianą głosów, emocji i urywków minionych wydarzeń. Zauważyła, że dziewczyna pochyliła się, a jej usta poruszyły, jednak Rachel nic nie usłyszała.

Dopiero zimny dotyk na nadgarstku przywołał ją na ziemię. Myśli zwolniły i zamilkły. Obraz wyostrzył się.

– Ej, żyjesz ty? – Głos Jinx zadrżał.

Rachel kiwnęła powoli głową i usiadła sztywno na łóżku. Koleżanka usadowiła się obok.

– Jeśli nie chcesz mówić, to uszanuję – odezwała się po chwili Jinx.

Rachel wydusiła z siebie jedynie niezrozumiałe mruknięcie.

Odtwarzała w głowie minione wydarzenia. Czuła się oderwana od rzeczywistości. Zupełnie jak wtedy, gdy wypadła z domu i popędziła przed siebie. Jakby straciła kontakt ze sobą. I znowu to uczucie: szarpnięcie, a po nim chłód i dziwna lekkość.

– Ale jeśli chcesz o tym pogadać, to spoko. Nikomu nie powiem, obiecuję – zapewniła Jinx.

– Ja naprawdę nie wiem, o czym mówisz – odparła rozkojarzona Rachel.

Jinx popatrzyła na nią uważnie. Odchyliła się, oparła na łokciach i zmarszczyła brwi, analizując.

– No dobra – rzuciła przeciągle. – Czyli chcesz mi powiedzieć, że zupełnie nie masz pojęcia, o co chodzi z twoimi czerwonymi oczami i tym czymś, co dzisiaj z siebie wyszło?

Rachel pokręciła głową i zacisnęła pięści na kołdrze.

– To coś we mnie jest złe. Ja jestem zła. Sprowadzam cierpienie na ludzi. Powinnam być zamknięta gdzieś z dala od nich. – Głos jej się załamał.

Zapadła cisza.

Rachel ściągnęła na siłę buty i podciągnęła kolana pod brodę. Miała ochotę zniknąć.

– Przepraszam – powiedziała ze skruchą Jinx. – Nie wiedziałam, że to dla ciebie trudny temat. – Urwała na chwilę, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, kontynuowała łagodnym głosem: – Możesz mi wierzyć lub nie, ale wiem, jak się czujesz. Przechodziłam kiedyś przez coś podobnego.

Rachel nieznacznie uniosła głowę, by spojrzeć na Jinx. Czuła, że jej słowa były prawdziwe. Tylko jedna myśl uparcie krążyła z tyłu głowy: że zrozumienie było pozorne. Sama nie była pewna, czym było to coś, z czym przyszło jej żyć. Jinx tym bardziej nie mogła wiedzieć.

– Pokażę ci coś. – Współlokatorka machnęła dłonią i żwawo podeszła do okna.

Rachel niespiesznie wstała i stanęła przy biurku. Na zewnątrz było ponuro, zupełnie, jakby pogoda odzwierciedlała panujący nastrój. W oddali, za pozbawionymi liści drzewami, widać było wysokie ogrodzenie.

– Widzisz tego faceta? – Jinx wskazała dłonią w okolice podjazdu.

Łysy mężczyzna stał na drabinie i przycinał gałęzie rosnących wzdłuż drzew.

– No to teraz patrz – rzuciła z cieniem ekscytacji Jinx. – Nie ma wiatru, ale gość zaraz oberwie tą dużą gałęzią i wyląduje na stosie badyli. A na deser spadnie mu na łeb wiewiórka – oznajmiła dumnie.

Rachel zmarszczyła brwi. Choć to ona przysadziła głową o podłogę, to Jinx brzmiała, jakby miała wstrząśnienie mózgu.

– Na niego patrz, nie na mnie, bo cię ominie największa atrakcja.

– Jinx, nie wiem, czy… – zaczęła sceptycznie, ale współlokatorka uciszyła ją ruchem dłoni.

– Ciiiicho. Patrz.

W istocie, gałąź znajdująca się nad mężczyzną ułamała się z trzaskiem, zwalając go z drabiny.

– Teraz najlepsze – rzuciła z satysfakcją Jinx.

Mężczyzna legł plackiem na stercie gałęzi, z rozrzuconymi na boki kończynami. Rachel ledwo dostrzegła ciemny punkt spadający z drzewa.

Wiewiórka. Wylądowała na twarzy pracownika. Przebierała w panice pazurami, próbując uciec. Przerażony krzyk mężczyzny było słychać nawet w ich pokoju

– Jak ty to…? – zaczęła z niedowierzaniem Rachel. Obróciła się w stronę Jinx, gdy rozległo się głuche uderzenie i syk bólu. – Nic ci nie jest?

– Magia działa w dwie strony – syknęła Jinx przez zaciśnięte zęby, trzymając się za łokieć.

– Wracając do tego, co powiedziałaś – podjęła po chwili. – Jeśli w cierpienie włączymy pecha, to właśnie byłaś świadkiem tego, że też go sprowadzam na ludzi.

Rachel westchnęła i spojrzała na otrzepującego się z gałęzi mężczyznę.

– Czyli to prawda, że nieszczęścia chodzą parami.

***

Bennett stała cicho w kącie kaplicy i uważnie obserwowała Sebastiana przy pracy. Jego ruchy były precyzyjne i płynne, kiedy zawieszał Odłamek nad ceremonialną misą. Skóra lśniła potem, gdy otwierał kolejne żyły. Blask bijący od świec tańczył w rudych włosach mężczyzny niczym ogień. Żywy ogień płonął również w jego oczach, gdy uważnie śledził krople krwi, spływające po bezwładnym ciele.

Bennett pomyślała, że wyglądał dokładnie tak samo, kiedy przyprowadziła do niego pierwszy Odłamek. Była skażona niepewnością, a on sfrustrowany wiekami mizernych w rezultatach poszukiwań. Wszelkie wątpliwości rozwiały się, gdy zobaczyła uśmiech na jego twarzy.

Sebastian promieniał szczęściem, kiedy oglądał wizję zesłaną przez samego Skata. Rozbieganym wzrokiem śledził majaki, które później pozwoliły im odnaleźć zakon. Jego mocne, rozpalone dłonie próbowały uchwycić niewidoczne dla niej obrazy. Tymi samymi dłońmi przygarnął ją później do siebie.

Ze wstydem przyznała sama przed sobą, że niewiele pamiętała z pierwszego rytuału. Dla znieczulenia oboje wypili wtedy o wiele za dużo wina, a to, co zostało, wlali nieprzytomnemu Odłamkowi do gardła. Nie odważyła się skosztować zakazanego wina. Pamiętała za to, jak po wszystkim Sebastian chwycił ją w ramiona i jednym pocałunkiem rozpalił w niej ogień. Ogień, który pochłonął ich oboje, kiedy oddała mu się na ołtarzu ofiarnym.

Później próbował jej wmówić, że zrobił to w podzięce za oddaną służbę. Ona natomiast doskonale wiedziała swoje. To nie było podziękowanie.

To była nagroda.

Skrzyknęła wszystkie Kruki, nad którymi powierzył jej zwierzchność, by śledziły kolejne Odłamki. Kiedy tylko Sebastian tego potrzebował, przyprowadzała mu niczego niespodziewających się braci Kryształu – młodych i starych, chorych i w sile wieku. Po każdym dobrze wykonanym zadaniu czekała na nią słodka nagroda.

Sebastian był uzależniający jak narkotyk. Nic dziwnego, że pasmo sukcesów i idących za nimi nagród uderzyło jej do głowy. Zapytała go raz, czy istnieje taka możliwość, by z siostry mogła awansować na kogoś więcej. Odpowiedział wymownym śmiechem. Roztoczył przed nią cudowny obraz – mieli się pobrać na zgliszczach starego świata, i razem wprowadzić ludzkość w nową erę pokoju i szczęścia.

A potem oczywiście wszystko się spieprzyło.

Bennett zacisnęła dłoń na ramieniu i powiodła wzrokiem po pomieszczeniu. Kaplica Kruków była cicha i spokojna. Byli kompletnie sami. Zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy składali w ofierze piąty Odłamek.

Zaprosili wszystkie Kruki, by również mogły dostąpić honoru ujrzenia wizji od Skata. Sama Bennett miała brać udział w rytuale po raz pierwszy nie jako obserwator, a czynny uczestnik. Było ich równo dwudziestu – najbliższych, najważniejszych i najbardziej wpływowych współwiernych, którzy swoimi czynami przysłużyli się Kościołowi. Każdy chciał zostać pobłogosławiony wejrzeniem w przyszłość. Sebastian, jako najbardziej doświadczony, miał wprowadzić innych w zasady. Jako pierwszy napił się krwi.

Kiedy później pytała innych o to, co się wydarzyło, nikt nie potrafił udzielić jej wyczerpującej odpowiedzi. Sebastian wrzasnął nieludzkim, mrożącym krew w żyłach głosem. Zatoczył się na ołtarz, prosto na ciało. Ceremonialna misa poszybowała w powietrzu, oblewając krwią pierwszy rząd Kruków. Wybuchła panika. W tej plątaninie wrzasków i uciekających wiernych tylko ona rzuciła się mu na pomoc. Podczas gdy inni tratowali się, próbując dobrnąć do wąskich schodów prowadzących na zewnątrz, Bennett trwała przy rozdygotanym Sebastianie. Płakał.

Nigdy wcześniej ani też nigdy później nie widziała jego łez.

Zacisnęła powieki. Do tej pory budziła się zlana potem w środku nocy, a przeraźliwy wrzask wciąż dzwonił w jej uszach.

– Josephine? – Delikatny głos wyrwał ją z zamyślenia. Otworzyła oczy i podniosła głowę. Sebastian wyciągnął w jej stronę rękę.

– Wszystko gotowe. Możemy zaczynać.

Niepewnie podeszła do ołtarza i przyjęła dłoń. Uśmiechnęła się słabo, kiedy ścisnął delikatnie jej palce dla dodania otuchy. Nie chciała okazywać strachu. Była gotowa na spotkanie ze Skatem.

Podniosła wzrok na wiszący nad nimi Odłamek. Z młodej twarzy wraz z upuszczaną krwią znikały kolory. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia kilka lat.

Ostatnie krople spłynęły do pozłacanej misy z cichym pluskiem. Unosiła się nad nią para. Krew Odłamka była ciemna, o wiele ciemniejsza niż u normalnego człowieka. Po tym poznawali, że nie mieli do czynienia z prawdziwym Kryształem. Według legend, właściwa potomkini miała mieć żyły wypełnione smołą. Bennett uważała, by nie dotknąć misy. Doskonale pamiętała, kiedy opatrywała zadrapane kolano trzeciego, najmłodszego Odłamka. Tamto spotkanie zapisało się blizną po oparzeniu na jej lewej dłoni.

Blood zaintonował cicho słowa pieśni. Jego melodyjny głos odbijał się od kamiennych ścian, gdy śpiewał słowa prośby o odsłonięcie prawdy i łaskę dla swych sług.

Bennett pochyliła głowę. W myślach modliła się o to, by wejrzenie rozwiało wątpliwości i by wskazało Sebastianowi właściwą ścieżkę. Sam w końcu powiedział, że na ratunek czekają miliony dusz. Nie mogli zaprzepaścić zbawienia na samym końcu drogi.

Sebastian ujął misę w dłonie. Przymknął oczy, szepcząc ostatnie wersy modlitwy. W końcu przytknął naczynie do ust i skosztował zakazanego wina. Nigdy nie pił więcej niż kilka łyków. Ze słowami wdzięczności na ustach podał misę kobiecie.

Naczynie było ciepłe od zebranej w środku krwi, ale ta ostygła już na tyle, by kontakt z nią nie parzył. Odetchnęła głęboko i zerknęła po raz ostatni na Odłamek. Jego poświęcenie nie pójdzie na marne.

Wzięła pierwszy łyk. Posoka była gorąca, rozgrzewała niczym wino. Miała posmak stali i dymu. Bennett czuła, jak z każdą kolejną kroplą różowieją jej policzki.

Odstawiła naczynie z powrotem na ołtarz i zajęła miejsce obok Sebastiana, który usiadł na chłodnej podłodze. Chwyciła jego dłoń. Był równie rozpalony. Splótł ich palce razem.

– Zaczyna się – doleciało do niej jakby zza szyby.

Obraz rozmazywał się przed oczami. Smak metalu mieszał się ze słonymi łzami. W nozdrza uderzył ją mdlący zapach wrzącej krwi. Skóra parzyła, jak gdyby wstąpiła prosto w ogień piekielny. Miała wrażenie, że od gorąca jej oczy topią się, a płuca wypełniają milionem lodowatych sztyletów. Poczuła, jak strach chwyta ją za gardło. Ziarno niepewności w sercu rozkwitło w pełnej krasie.

Obraz zlał się w jedno. Jedyne, co była w stanie rozróżnić, to dwie pary płonących czystym ogniem oczu. Puste i zarazem zacięte spojrzenie wypalało piętno na jej duszy. W głowie huczało od nieludzkich wrzasków i błagania o litość. Chciała krzyczeć, ale głos odmówił posłuszeństwa.

Skat roześmiał się gardłowo. Ostre kły mieniły się niczym sztylety.

„Twój przywódca zwątpił. Jest słaby” – usłyszała grzmiący, niski głos, choć istota nie poruszała ustami. „Musisz ponieść pochodnię za niego. Przyprowadź do mnie Kryształ, a zostaniesz nagrodzona, Josephino Marie z domu Bennett. Zawiedź mnie, a obrócę twój świat w pył”.

Ocknęła się pod stopami ołtarza, zlana zimnym potem, kompletnie obolała, z głową na kolanach Sebastiana. Mężczyzna gładził ją po włosach, ale wpatrywał się gdzieś w przestrzeń nad nimi. Palące uczucie powoli przemijało wraz z metalicznym posmakiem krwi w ustach.

– Teraz rozumiesz? – wyszeptał.

Kiwnęła głową. Rozumiała aż za dobrze. Skat nie był dobrotliwym bogiem, jak obiecywały księgi. Był żądnym krwi demonem z najgłębszych czeluści piekieł. Nie powinni byli nigdy wchodzić z nim w żadne układy. Ale na to było już za późno.

Dlatego jedyne, co mogli teraz zrobić, to dotrzymać swojej części umowy. I modlić się, aby to wystarczyło, by uchronić Ziemię przed gniewem Skata.

7. Wzór do naśladowania

Prowadząca ogłosiła koniec zajęć nieco zachrypniętym już głosem. Odsunięte w jednym momencie krzesła zapiszczały o stare panele, wywołując kłujący ból w skroniach Rachel.

Skrzywiła się i wstała powoli. Poczekała na uboczu, aż ludzie wylali się na korytarz. Czuła przy tym zaciekawione spojrzenie młodej nauczycielki, która z anielską cierpliwością odpowiadała na wszelkie, zarówno te dociekliwe, jak i te zwyczajnie głupie pytania na temat wojny secesyjnej.

Rachel była żywo zainteresowana historią, jednak grupa kilku chłopaków, na oko blisko osiemnastki, skutecznie uniemożliwiała pani Brown prowadzenie zajęć. Przywoływało to niemiłe wspomnienia ze szkoły, dotyczące klasowego kółka wzajemnej adoracji złożonego z popularnych dzieciaków. Zadufanych i znęcających się nad innymi, próbując podbudować własne ego.

Dlaczego łudziła się, że tutaj takich nie spotka? Jinx ostrzegała ją zwłaszcza przed jednym z przedstawicieli tego gatunku – Danielem Wilsonem. Podobno nawet pracownicy uginali się, byleby nie wejść mu w drogę. Oficjalnie nie zrobił nic, by trafić do więzienia, jednak krążyło o nim mnóstwo historii.

Rachel skończyła ostatnie zajęcia w bloku popołudniowym. Umówiła się z Jinx na spotkanie, by razem zwiedzić budynek. Musiała tylko przemknąć korytarzem do schodów, a stamtąd na czwarte piętro. Najlepiej tak, by przy okazji nikomu nie wejść w drogę.

Zauważyła, że na klatce schodowej w każdym oknie wstawione były solidne kraty. Dlaczego tylko tu, a w pokojach nie? Jeśli chcieli tym ocieplić wizerunek ośrodka, to kiepsko im szło.

Rachel z ulgą stwierdziła, że ostatnie piętro było zdecydowanie najcichsze ze wszystkich. Może dlatego, że osoby z obniżonym sprawowaniem nie miały tu wstępu?

Przystanęła, próbując sobie przypomnieć, o którym pomieszczeniu mówiła Jinx. Na lewo, czy na prawo? Przeklęła swoją słabą pamięć do takich informacji i pchnęła najbliższe drzwi. Głównie dlatego, że widniała na nich tabliczka z napisem „biblioteka”.

Nie spodziewała się czegoś spektakularnego, ale kilka lichych regałów, dwa stoliki na środku pomieszczenia i parę wygniecionych puf pod ścianą, gdzie światło ledwo sięgało, wykrzywiło twarz Rachel w rozczarowaniu. Zdziwiło ją, że ośrodek, który miał resocjalizować i edukować wychowanków, nie inwestował w literaturę.

Podeszła nieco zniechęcona do jednego z regałów. Przekrzywiła głowę, czytając tytuły. Niektóre grzbiety wyglądały, jakby książki dotarły tu w ramach darowizny, inne zaś, jakby ani razu nikt ich nie tknął. Kilka sztampowych powieści dla młodzieży, nudne podróże, biografie nieznanych osób, poradniki jak żyć i parę pozycji historycznych. Nic ciekawego.

Westchnęła. Spojrzała przelotnie na przeciwległą półkę, ale nie miała zapału do poszukiwań.

– Tu się księżniczka zgubiła.

Rachel podskoczyła.

Jinx stała między regałami z rękami zaplecionymi na klatce piersiowej.

– Wyraźnie podkreślałam, drzwi na prawo. Na prawo. – Uniosła ręce, jakby wołając o pomstę do nieba i westchnęła teatralnie. – Dobrze, że chociaż jesteś przewidywalna i od razu cię znalazłam. Jakbym miała latać za tobą po całym budynku, to zostawiłabym cię na pożarcie sprzątaczkom, zapamiętaj to sobie. – Wycelowała w Rachel palec.

– No dobrze, dobrze. – Pokazała dziewczynie język. Zmrużyła przy tym oczy, przedrzeźniając ją.

– Osz ty, zobaczysz, sama na ciebie naślę sprzątaczkę, i to tę grasującą w piwnicy. – Pogroziła palcem.

– Musisz wymyślić coś straszniejszego. – Rachel przeszła obok Jinx, trącając ją zaczepnie łokciem w bok.

Różowowłosa zgięła się przesadnie i stęknęła.

– Jeszcze się zemszczę – wyszeptała złowrogo.

Rachel zaśmiała się pod nosem. Uświadomiła sobie z zaskoczeniem, że nie pamiętała, kiedy ostatni raz się śmiała. Niechcący poruszyła tym strunę powiązaną ze wspomnieniami z domu. Zacisnęła usta, walcząc z napływającym smutkiem. Przywdziała obojętną, wyćwiczoną latami maskę, jednak dostrzegła podejrzliwość w zawsze czujnym spojrzeniu Jinx.

– To jak, idziemy zwiedzać? – odezwała się szybko Rachel.

– Z przyjemnością – odparła Jinx po chwili uważnego lustrowania współlokatorki.

Wyszły na korytarz.

– O tu. – Jinx wskazała na drzwi z tabliczką „sala ćwiczeń”. – Tu miałaś wejść. – Tym razem to ona wystawiła język.

– Trenowałaś coś? – odparła niewzruszona Rachel.

– Poza sztuką kradzieży i grania ludziom na nerwach? – rzuciła z przekąsem. – Akrobatykę. A ty?

– Poza sztuką kamuflażu i omijania ludzi z daleka? – odgryzła się. – Nie, wolę siedzieć w książkach.

– W sztuce omijania ludzi nieco sportu mogłoby się przydać. – Jinx oddała kuksańca w bok. – Na przykład przy przesiadywaniu na dachu, gwarantuję ci, że tam nie znajdziesz ludzi.

– Rozważę ten pomysł – zaśmiała się krótko.

Zeszły piętro niżej. Minęły w ciszy kilka sal, w których odbyły się dzisiejsze zajęcia. Na końcu korytarza Jinx otwarła drzwi do świetlicy i teatralnym gestem zaprosiła Rachel do środka. Ta dygnęła jak księżniczka, na co obie zaśmiały się równocześnie.

– Jeśli szukasz we mnie rycerza na białym koniu, to muszę cię rozczarować, bardziej nadaję się na wiedźmę. – Jinx puściła oko, uśmiechając się szelmowsko.

– To zupełnie tak, jak ja.

„Chociaż wydaje mi się, że to, co we mnie siedzi, zdecydowanie wykracza poza bycie wiedźmą” dodała z rozżaleniem w myślach.

Nie chciała krakać, ale na razie wyglądało na to, że stwór dał jej spokój. Może miało tak być już na stałe? Może przeżyła na tyle dużo, że zła passa wreszcie się skończyła?

Miała ochotę parsknąć na tę myśl. Co za głupota i naiwność. Świat tak nie działał. Nie było limitu cierpienia, zdążyła się o tym przekonać. Oszukiwanie się mogło prowadzić do utraty czujności.

Spojrzała na wyłączony ekran telewizora zawieszonego pod sufitem.

Ociekający kpiną uśmiech. Pałające czerwienią i szyderstwem oczy.

Rachel gwałtownie się cofnęła. Świat zawirował. Potknęła się i poleciała do tyłu.

– Co ty…? – Jinx błyskawicznie złapała dziewczynę. – Ej, nie umieraj mi tu.

Obraz przed oczami rozmył się. Utonął w ciemności. W uszach rozbijał się tylko jednostajny szum.

Rachel poczuła, jakby unosiła się w wodzie. Nie miała gruntu pod nogami, a powietrze wydawało się gęste i lodowate. Odniosła wrażenie, że znajdowała się w innym wymiarze, zaś realny świat został gdzieś za zasłoną mroku.

Nie czuła jednak strachu. Panujący chłód zdawał się obejmować umysł, blokując wszelkie uczucia. Poza jednym, nieznanym i dziwnym, które napierało na nią z każdej strony.

– Czyż nie jest tu przyjemnie? – rozległo się zewsząd.

Rachel chciała się rozejrzeć, jednak nie mogła wykonać żadnego ruchu.

Z otchłani wyłoniła się para rubinowych oczu.

– Bez strachu, bez słabości, tylko czysta potęga.

Przed Rachel ukazała się… ona sama. Z poszarzałą skórą i krwistymi, demonicznymi oczami.

Chciała krzyczeć. Szarpać się. Uwolnić się z tego koszmaru, bo to musiał być kolejny koszmar.

– To ja mam tu władzę – odezwał się kpiąco demon. – Na razie to tylko część naszego umysłu, ale to kwestia czasu, aż oddasz mi całkowitą kontrolę. W końcu uwolnię…

Nagle rozbłysło światło. Rachel wzięła spazmatyczny wdech, jakby wyłaniała się spod wody. Szarpnęła całym ciałem, próbując rozpaczliwie wyrwać się dręczącym ją omamom.

– Rachel, stójże!

Przestraszony głos Jinx sprowadził ją na ziemię. Obraz wyostrzył się.

Była w świetlicy. Czuła palące spojrzenia ludzi. Ich poruszone szepty brzmiały jak krzyki. Wszystko wydawało się wyraźne i głośne. Ktoś uśmiechnął się szyderczo. Jak błyskawica uderzył ją obraz imaginacji, w głowie usłyszała odbijający się echem szorstki śmiech.

Wyswobodziła się z uścisku. Zerwała się i na oślep szarpnęła za klamkę. W amoku wypadła na korytarz.

Krew dudniła jej w uszach. Czuła uderzenia gorąca rozlewające się po jej twarzy. Przez całe ciało przeszły dreszcze. Widziała zarys drżących dłoni.

– Matko… kobieto, spójrz na mnie!

Jinx chwyciła twarz Rachel, która chociaż półprzytomna, czuła jak chłodne dłonie dziewczyny koją jej roztrzęsione zmysły.

– Oddychaj – wydusiła z siebie Jinx.

Rachel utkwiła rozbiegany wzrok w rozszerzonych ze strachu oczach koleżanki. Spróbowała skupić się na intensywnych tęczówkach i uspokoić oddech. Wciąż czuła na skórze dojmujący chłód.

– Chodźmy do pokoju – zaoferowała Jinx nieco rozhisteryzowanym głosem.

Rachel tylko kiwnęła głową. Dźwięki były nieco przytłumione, a obraz lekko zamazany, jakby wciąż nie powróciła całkowicie do realnego świata. Pozwoliła się prowadzić. Zupełnie jak marionetka. Ta myśl, pomiędzy gonitwą innych, ukazała jej się jasno i wyraźnie. Zrozumiała, co czuła, gdy stała oko w oko z demonem.

Była marionetką.


***


Poczuł się przytłoczony, gdy tylko przekroczył próg zakonu. Hol prowadzący do recepcji był długi, wysoki i słabo oświetlony. Wzdłuż wymalowanych w biblijne sceny ścian stały brzydkie statuy, wykonane z brązu. Dickowi wydawało się, że wodziły za nim wzrokiem, kiedy je mijał. Sam rozmiar pomieszczenia budził niemiłe odczucia. Jakby architekt specjalnie chciał swoim dziełem powiedzieć: „patrz, jaki jesteś malutki w obliczu Boga”. A już na pewno nie chciał ułatwić pracy temu biednemu człowiekowi, który pod strzelistymi stropami zamontował monitoring.

Miriam z kolei sprawiała wrażenie wniebowziętej. Dreptała wolno od rzeźby do rzeźby, wzdychając z zachwytem. Widział nostalgię wymalowaną na jej twarzy, kiedy palcami muskała malowidła na ścianach.

Miał ochotę wziąć ją pod pachę i zanieść na koniec tego świętego korytarza, skąd zza lady przyglądała im się recepcjonistka. Na szczęście jedno ponaglające chrząknięcie wystarczyło, by wyrwać zakonnicę z transu.

– Pan wybaczy, ale sam pan rozumie, tyle wspomnień… – zaczęła się tłumaczyć.

Odpowiedział tylko uprzejmym uśmiechem. Resztę drogi przebyli w miarę przyzwoitym tempie.

– Niech Skat was błogosławi. Msza rozpocznie się za pół godziny w kaplicy. – Gdy tylko dotarli do lady, recepcjonistka z wystudiowanym uśmiechem wręczyła im ulotki i książeczki modlitewne. – To tamte drzwi. – Wskazała na masywne, dębowe skrzydła po swojej prawej stronie, w których ktoś wyrzeźbił scenę chrztu jakiegoś gościa w rzece. Dick nie znał się za bardzo na postaciach biblijnych.

– My w innej sprawie. Widzi pani, nazywam się Miriam Blake, i byłam tutaj zakonnicą przez wiele, wiele lat. Byliśmy dzisiaj umówieni na prywatne zwiedzanie… – Zakonnica odłożyła bibeloty na blat i uśmiechnęła się nieśmiało.

– Och, pani Blake? – Zadbane, długie paznokcie szybko wystukały coś na klawiaturze komputera. – Zgadza się. Ale była pani umówiona na dziesiątą trzydzieści, a mamy już prawie jedenastą. Brat, który miał państwa oprowadzać, jest teraz zajęty przygotowywaniem nabożeństwa. Niestety nie ma na ten moment nikogo, kto mógłby się państwem zająć.

Drzwi za jej plecami uchyliły się lekko.

– Pani wybaczy – wciął się Grayson i uśmiechnął się najbardziej czarująco, jak tylko potrafił. Zazwyczaj działało. – Spóźnienie jest tylko i wyłącznie moją winą. Poza tym pani Blake przez wiele lat pracowała w tym budynku i zna go jak własną kieszeń. Wystarczy nam ile, dwadzieścia? – Mężczyzna zerknął w stronę Miriam. Ta kiwnęła głową. – Minut i już więcej nas pani nie zobaczy.

– Rozumiem pana, panie…?

– Grayson.

– Rozumiem, panie Grayson, jednak nie mogę państwu pozwolić na samodzielne zwiedzanie budynku zakonu. To złamanie regulaminu – odparła nieugięta. – Jedyne, co mogę zrobić, to umówić państwa na inny termin.

Drzwi za plecami recepcjonistki otworzyły się na roścież. Stanął w nich postawny mężczyzna o ostrych rysach twarzy i elektryzującym uśmiechu. W rudych włosach czaiły się pierwsze siwe kosmyki.

Dick poczuł się tak, jakby uderzył w niego piorun. Sebastian Blood. Głowa Kościoła Krwi. Ten dziwny koleś od gadki o podatkach z balu charytatywnego sprzed roku.

– Siostro Abigail – Donośny głos poniósł się po holu niczym grzmot. Aż włosy jeżyły się na karku. – Nie godzi się tak traktować gości!

– B-brat B… – wyszeptała ni to w przerażeniu, ni w zachwycie. Upadła na kolana w poddańskim pokłonie. – Przepraszam, nie wiedziałam, że brat bierze udział w dzisiejszym nabożeństwie…

– Bądź proszę na przyszłość bardziej delikatna. – Blood uśmiechnął się ciepło i wyciągnął dłonie w stronę kobiety. Ta zadrżała, kiedy dotknął jej pleców. – A teraz wstań, dziecko, i zamknij wrota kościoła. Sam oprowadzę naszych gości.

– T-tak jest! –– wydusiła. Wstała chwiejnie z pomocą mężczyzny, po czym podreptała w stronę głównych drzwi. Na jej twarzy gościł szeroki uśmiech.

Dick przypomniał sobie ofiary gazu rozweselającego Jokera. Potrząsnął głową.

– Najmocniej państwa przepraszam za to zamieszanie. – Kapłan podszedł do Miriam i przyjął wyciągniętą dłoń. – Nazywam się Sebastian Blood Dziesiąty i osobiście państwa oprowadzę. Proszę się do mnie zwracać per bracie.

– Ależ nic się nie stało. To nasza wina, że się spóźniliśmy. – Miriam uśmiechnęła się, gdy Blood złożył dżentelmeński pocałunek na jej dłoni. – Jestem…

– Miriam Blake. – Uprzejmy uśmiech nie schodził z jego ust. – Doskonale panią pamiętam jeszcze z czasów transakcji. Ale pana, panie Grayson – przeniósł spojrzenie na Dicka – to, szczerze przyznam, nie spodziewałem się tutaj spotkać. Cóż pan robi w Detroit?

– Wypełniam obowiązki służbowe.

Blood nawet uścisk dłoni miał wystudiowany. Sądząc po czerwonej szacie, przypominającej ornat, pełnił funkcję kapłana.

– Rozumiem. – Zerknął na noszony na ręce drogi zegarek. – Powinniśmy ruszać, za pół godziny muszę stawić się na nabożeństwie.

Dick z niemałą ulgą oddał obowiązek ciągnięcia rozmowy Miriam. Sam w tym czasie uważnie studiował każdy mijany zakamarek. Starał się przy tym sprawiać wrażenie zaciekawionego turysty niż detektywa przy pracy. Blood wydawał się być nieszkodliwym człowiekiem, ale zawsze mogły to być tylko pozory. A może to pielęgnowana latami paranoja nie pozwoliła Dickowi wierzyć w uprzejme uśmiechy i przyjazne słowa.

Jak wyjaśniła mu wcześniej Miriam, na terenie zakonu znajdowały się dwa budynki: część modlitewno-gościnna, w której mieściły się kaplica, audytorium, recepcja i muzeum poświęcone historii budynku, oraz część mieszkalna, do której dostać się można było tylko przez ogród. Kiedyś służył on zakonnicom za warzywnik, a teraz, po przejęciu przez Kościół Krwi, pełnił głównie funkcję reprezentacyjną.

Do niskiego, dwupiętrowego budynku mieszkalnego prowadziła wyłożona szarą kostką ścieżka. Wiła się ona wśród rozłożystych, ozdobnych drzew i dziwnych figur, których znaczenia Dick nawet nie próbował rozwikłać. Jego uwagę przykuły natomiast kamery, rozmieszczone w prawie każdym możliwym kącie ogrodu. Miał wrażenie, że im bardziej zbliżali się do części mieszkalnej, tym kamer było więcej. Czy te śmieszne statuy były tyle warte, by aż tak zabezpieczać się przed potencjalną kradzieżą?

Zbudowany z czerwonej cegły i kamienia budynek był mniej imponujący niż sam zakon. Skrywał się przed oczami zwiedzających w cieniu smukłych sosen. Tuż za nim stał wysoki płot, zza którego dobiegał gwar ulicy. Dick w swoim życiu widział baseny większe od tej dziupli. Trochę nie chciało mu się wierzyć, że – według Miriam – w trakcie najlepszych lat instytucji w tej klitce zmieściło się prawie pięćdziesiąt zakonnic i dwadzieścioro dzieci.

Weszli do środka. Z długiego, wąskiego korytarza pary kolejnych drzwi prowadziły do sypialni zakonnic. Pokój Angeli znajdował się na samym końcu. Był na tyle mały, że Blood musiał zostać na korytarzu, by dwójka zwiedzających mogła się rozejrzeć.

Dickowi pomieszczenie skojarzyło się bardziej z utrzymanym w dobrym stanie składzikiem na miotły niż sypialnią. W środku znalazło się miejsce tylko na proste łóżko, nad którym powieszono obrazek jakiejś świętej, wąską szafę i malutkie biurko, które wciśnięto pod okno. Za jedyne ozdoby można było uznać krzyż powieszony nad drzwiami i stos książek upchnięty obok łóżka. Drewniana podłoga okrutnie skrzypiała, nawet pomimo dywanu. W kącie pod sufitem migało czujne oko kamery.

Detektyw zmarszczył brwi. Po cholerę ktoś miałby się włamywać do takiej klatki na szczury? Czy może Blood miał fioła na punkcie kontrolowania każdej minuty życia swoich podwładnych?

– Och, pamiętam! Dałam jej ją, gdy tylko do nas przyszła… – Miriam z rozrzewnieniem utkwiła wzrok w wyblakłej ikonie.

– Czy ktoś tutaj mieszka teraz na stałe? – Dick zwrócił się w stronę Blooda.

– Nie, od czasu kupna zakonu to pomieszczenie stoi nieużywane. Nasze drogie siostry sprzątają tu raz w tygodniu. – Sebastian oparł się o framugę drzwi. – Na ten moment na stałe mieszka z nami dwadzieścia osób, które pełnią posługę w Kościele. Wolne pokoje najczęściej służą za schronienie dla osób w potrzebie. Jeśli mogę zapytać, dlaczego interesuje państwa właśnie to pomieszczenie?

Dick już otwierał usta, ale Miriam była szybsza.

– Niedawno zmarła jedna z moich bliskich koleżanek, która wraz ze mną pełniła posługę. Chciałam jeszcze raz odwiedzić miejsce, w którym razem spędziłyśmy tyle czasu… – westchnęła.

– Rozumiem. – Ciężko było określić, czy Blood kupił to wytłumaczenie. – W takim razie damy pani chwilę sam na sam, dobrze? – Uśmiechnął się w stronę Dicka.

Ten tylko kiwnął głową i ruszył w stronę korytarza. Czekając, aż Sebastian zrobi mu miejsce, by mógł przejść, stanął przed samymi drzwiami.

Deski podłogowe w tym miejscu nie zaskrzypiały. Wydały za to dziwny, bardziej metaliczny dźwięk.

Dick nie był do końca pewny, czy się nie przesłyszał. Próbował lekko tupnąć nogą, ale do jego uszu nie dobiegł żaden dźwięk. Stepowanie w jednym miejscu mogło przyciągnąć niechciane pytania, dlatego jak gdyby nigdy nic wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

– Zabrzmi to pewnie ignorancko… – zaczął, opierając się o ścianę. Słońce wpadające przez duże okna przyjemnie grzało. – Ale kiedy czytałem artykuły o pańskim Kościele, jedyne, co mogłem znaleźć, to informacje o waszych akcjach dobroczynnych. Ciężko natomiast dokopać się do jakichś przykazań czy ksiąg, które mówią coś więcej o waszej wierze.

Blood roześmiał się nosowo.

– Cóż, to zapewne dlatego, że oficjalnie jeszcze nie jesteśmy zarejestrowani jako związek wyznaniowy, ale jako fundacja właśnie. Brakuje nam jeszcze członków, byśmy spełniali prawne wymogi. – Wskazał na symbol na swojej piersi. Haftowana złotą nicią, bogato zdobiona litera S umieszczona w płomieniu przykuwała uwagę. – W dużym uproszczeniu wierzymy w to, że pewnego dnia Skat oczyści w świętym ogniu wszelkie plugastwo toczące ziemię, a ze zgliszczy starego świata wyłoni się nowy, w którym lud wybrany będzie po wieki żył w szczęściu i dostatku wraz ze swoim zbawcą. Do tego czasu mamy nieść pomoc poszkodowanym przez zło i występek.

Dick powstrzymał się od prychnięcia. Kolejna papka o wiecznym szczęściu dla mas. I to z obietnicą apokalipsy w pakiecie.

– Rozumiem, że nie jest pan wierzący? – Blood splótł ręce na piersi i zacisnął zęby.

– Moi rodzice byli ewangelikami, ale nie jakoś przesadnie praktykującymi. Woleli, bym sam wybrał swoją duchową ścieżkę. – Dick wzruszył ramionami. – A Bruce to Bruce. Żeby znalazł czas na religię, musielibyśmy wszyscy wydłużyć dobę o kolejne dwadzieścia cztery godziny.

Sebastian pozwolił sobie na lekko kpiący uśmiech.

– Mógłbym teraz zacząć przekonywać pana, że dobra doczesne nie będą nic znaczyły po dniu sądu, ale wątpię, by to pana przekonało. – Posłał mu zaczepne spojrzenie. – Jedyne, co mogę powiedzieć, to że mam nadzieję, że pańska głowa pozostanie otwarta na nowe przeżycia, i że pewnego dnia znajdzie pan to, czego szuka.

Dickowi cisnęło się na usta, że bardzo chętnie odnajdzie tego, kto stoi za tą bandą wytatuowanych w kruki wariatów oraz napadem na Rachel. Zamiast tego uprzejmie skinął głową.

– A co w takim razie przekonało pana? Rozumiem, że Kościół został założony przez pańskiego przodka, ale chyba jednak trzeba wierzyć w to, co się samemu głosi.

Sebastian wyglądał mu na narcyza. Powinien w takim razie chętnie poodpowiadać mu na kilka pytań o sobie samym.

– Pewnie nie uwierzy mi pan, kiedy powiem, że doświadczyłem boskiej mocy na własnej skórze. – Kpiący uśmiech na jego ustach złagodniał. – Od małego pomagałem ojcu w przygotowaniu do mszy, służyłem także przy ołtarzu, studiowałem księgi. W przeciwieństwie do innych religii nasz Zbawca nie obiecuje nam mglistego wiecznego szczęścia w zamian za przestrzeganie absurdalnych zasad. Doskonale wiemy, że całe nasze życie to przygotowanie na dzień sądu. Jeśli wykażemy się lojalnością, przetrwamy i przyniesiemy zbawienie światu. – Głęboki głos Blooda był słodki niczym miód. Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi interesowało się Kościołem. Facet miał w sobie coś, co sprawiało, że chciało się go słuchać. – Do tego czasu mamy opiekować się tymi, którym w życiu się nie poszczęściło. Wyciągać dłoń do tych, do których nikt inny nie wyciąga dłoni. W pewien sposób można nas określić mianem bohaterów. Z tą różnicą, że tam, gdzie Batman walczy za pomocą pięści, my walczymy dobrym czynem.

Dick zamrugał, przypatrując się rozmówcy z lekkim zaskoczeniem. Porównania do Batmana się nie spodziewał.

– Batman nie walczy z przestępcami, by zbawić świat – zauważył.

– Walczy po to, by uczynić go lepszym – przyznał Sebastian. – Ja natomiast wierzę w metodę małych kroków. Może nasze wolontariaty w jadłodajniach nie są tak spektakularne, ale są długofalowe. Udało nam się od stycznia znaleźć pracę pięćdziesięciu bezdomnym osobom. Wykarmiliśmy ponad pięćset niedożywionych dzieci w samym tylko Detroit. Nasi wierni robią wszystko, co mogą, by poprawić warunki dla chociaż jednej dotkniętej nieszczęściem osoby. – Jego wargi rozciągnęły się w pełnym dumy uśmiechu. – A na koniec dnia większe znaczenie ma to, ile zrobiliśmy, niż to, w kogo wierzymy.

Dick już otwierał usta, by coś odpowiedzieć. Zamiast jego warg otworzyły się natomiast drzwi do pokoju Angeli. Miriam stanęła w progu, wycierając chusteczką zaczerwienione oczy.

– Mam nadzieję, że ta wizyta przyniosła pani choć trochę ulgi w cierpieniu. – Blood natychmiast wszedł w rolę troskliwego kapłana. Dyskretnie zerknął na zegarek. – Przepraszam najmocniej, ale obowiązki wzywają. Odprowadzę państwa do wyjścia.

Dick o wiele chętniej zostałby jeszcze na kilka chwil, chociażby tylko po to, by dokładniej zbadać podłogę w pokoju. Zapłakana Miriam i pospieszające spojrzenie Blooda jednak szybko pokrzyżowały jego plany. Wbił ręce w kieszenie spodni i posłusznie ruszył w stronę wyjścia, nad którym wisiała kolejna kamera.

Sebastian Blood Dziesiąty właśnie trafił na listę osób podejrzanych.


***


Ciepło bijące od świec ogrzewało kaplicę. Zapach topionego pszczelego wosku mieszał się z duszącym, słodkim kadzidłem. Morze pochylonych w modlitwie głów uważnie spijało każde słowo z jego ust. Głęboki głos toczył się niczym grom po zatłoczonym kościele. Opowiadał o życiu i śmierci, pokusach, udrękach i dniu sądu. Dniu, który już niedługo miał w końcu nadejść.

Sebastian Blood Dziesiąty z ołtarza schodził spocony, ale zadowolony. Takie chwile przypominały mu, dlaczego stanął na czele Kościoła. Nieczęsto miał okazję prowadzić nabożeństwo ze względu na nawał obowiązków. Kiedy jednak znajdował wolną godzinę, świątynię zawsze wypełniały tłumy. Odkąd prasa mianowała go „współczesnym świętym”, do Kościoła przybywało coraz więcej nowych wiernych. To oznaczało coraz więcej dusz, które dostąpią zbawienia.

Wszedł do małego pomieszczenia, które jednocześnie służyło za zakrystię i biuro. Odwiesił ornat do szafy i opadł na szeroki fotel, stojący w kącie pokoju. Dopiero wtedy wziął głęboki wdech. Pozwolił sobie nawet na rozpięcie guzika przy koszuli.

Zza drzwi wciąż dolatywał rumor wiernych, którzy opuszczali świątynię. Sebastian uśmiechnął się do siebie i przymknął oczy. Obserwowanie wszystkich zapatrzonych w niego ludzi rozgrzewało duszę. Płomienne przemowy bywały jednak męczące w wygłaszaniu.

Rozległo się pukanie.

– Proszę! – mruknął niechętnie i podniósł się z siedziska.

– Wybacz, że przeszkadzam. – Do pokoju weszła siostra Bennett. Trzymała w rękach pokaźny stos dokumentów. – Dzisiejsze kazanie było wspaniałe, wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani. Siostra Abigail ma teraz pełne ręce roboty, tyle ludzi chce do nas dołączyć. Powinniśmy pomyśleć nad wprowadzeniem kamer na mszę. Mój bratanek Olgierd mówił mi, że teraz można pokazywać światu w czasie rzeczywistym wszystko, co się tylko zapragnie, i jakoś tak śmiesznie to nazwał… strumieniowanie?

Blood uniósł dłoń i potok słów w końcu ucichł.

– Masz do mnie jakąś sprawę?

– A, tak. Dzwonili z lotniska, odrzutowiec do Nowego Jorku będzie gotowy za półtorej godziny. Limuzyna przyjedzie za jakieś czterdzieści minut. – Bennett odłożyła papiery na biurko. Poprawiła okulary i odetchnęła głęboko, po czym uśmiechnęła się.

– Dziękuję. – Skinął głową. – A czy masz może to, o co cię prosiłem przed mszą?

– Oczywiście. – Wyciągnęła ze sterty spięty plik kartek. – Grayson przeniósł się do Detroit niewiele ponad rok temu. Wcześniej miał na koncie tylko ukończenie studiów i staż w policji w Gotham. Aż dziwne, że od razu wzięli go tutaj na detektywa.

– Jego ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi w Stanach. Raczej nie było mu trudno pociągnąć za kilka sznurków, aby ustawić syna. – Pochylił się nad dokumentami. – To nie wyjaśnia, co robił w naszym zakonie. I to w dodatku z kimś, kto był świadkiem.

– Nie podoba mi się to. – Objęła się ramionami. – Myślisz, że wie o Krysztale?

– Niczego nie można na ten moment wykluczyć. Ale to by tłumaczyło, dlaczego interesował ich ten konkretny pokój.

Według zapisków, które pozostawiły po sobie zakonnice, od czasu przybycia Kryształu cela Angeli stała pusta. Po wykupieniu posiadłości Blood osobiście zadbał o to, by żadna nieupoważniona osoba nie miała wstępu do pomieszczenia. Opowieść o koleżance, która służyła razem z Miriam, była tylko bajką. Tyle dobrze, że udało mu się wyciągnąć stamtąd wścibskiego Graysona.

Jego wzrok zatrzymał się na dłużej na rubryce opisanej jako „prowadzone śledztwa”.

– To Grayson zajmuje się sprawą Rachel? – Zacisnął zęby.

Bennett tylko skinęła głową.

No to wszystko jasne.

– Dziękuję, przejrzę resztę później. – Odłożył kartki na stos. – Coś jeszcze? – Uniósł brew, kiedy siostra nie ruszyła się nawet o milimetr.

– Właściwie to… tak. – Bawiła się palcami. Wzrok wbiła w blat biurka. – Dzień sądu jest już tak blisko… czy dalej jesteś przekonany, że to słuszna droga? Księgi mówią jasno, że jeśli zwrócimy Kryształ…

Przerwał tę błazenadę ruchem dłoni. Musiał się pilnować, żeby nie okazać zniecierpliwienia. Już tyle razy odbyli tę samą rozmowę, a ta ciągle upierała się przy swoim.

– Jestem pewien – westchnął, widząc niepewną minę Bennett. – Posłuchaj mnie, proszę. Widziałem Skata na własne oczy. Nie mamy pewności, że wywiąże się ze swojej części umowy. Co w wypadku, gdy zwróci się przeciwko nam? Nikt go nie powstrzyma. – Splótł razem palce. – Kryształ jest naszą jedyną szansą.

– Czy zrobisz z nim to samo, co z resztą? – Zmarszczyła brwi.

– To jedyny sposób. – Podszedł do niej i chwycił za dłonie. – Jedno istnienie w zamian za osiem miliardów żyć. To proste równanie. – Zmusił ją, by uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Lustrował uważnie jej twarz. Bennett zawsze była dla niego niczym otwarta księga. W rozbieganym wzroku widział strach, w zmarszczonych brwiach niepewność, a w zaciśniętych ustach sprzeciw. Drżała pod wpływem jego ciepłego oddechu.

– Czy dalej mamy kontakt z ostatnim Odłamkiem?

– T-tak myślę. – Uniosła brwi. – Ale po co nam on teraz? Przecież Klejnot…

– Chciałbym odprawić jeszcze jeden rytuał wejrzenia, zanim zajmiemy się Kryształem. I chciałbym, żebyś tym razem uczestniczyła w nim razem ze mną. – Uśmiechnął się zachęcająco i odgarnął kosmyk włosów z twarzy kobiety. Czuł, jak jej ciało napięło się pod wpływem dotyku.

– Ja? W rytuale wejrzenia? – Ze zdziwienia aż otworzyła usta. Musiała zadzierać głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. – Jesteś pewien? Do tej pory nie dopuszczałeś do niego nikogo…

– I dopiero teraz widzę, jaki popełniłem błąd. – Stał tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej twarzy. – Zbliża się dzień sądu. Będę potrzebował twojej pomocy, i przede wszystkim twojej niezachwianej wiary we mnie. Musisz zrozumieć, dlaczego nie chcę oddawać Klejnotu w niepowołane ręce.

Zapadła cisza. Widział, jak w jej oczach zapłonęły ogniki ciekawości.

– Postaram się dotrzeć do ostatniego Odłamka – powiedziała w końcu powoli. – Oczywiście bez świadków. Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz.

Uśmiechnął się na te słowa i złożył pocałunek na jej czole.

– Więcej wiary, droga siostro. Tylko wiara nas ocali. 
 
***

Miało być pod koniec lutego, a jest przed Wielkanocą, bo najpierw rozchorowała się For, a zaraz potem nasz korektor, o i tak to zleciało. Mamy nadzieję, że warto było czekać :).
^