7. Wzór do naśladowania

Prowadząca ogłosiła koniec zajęć nieco zachrypniętym już głosem. Odsunięte w jednym momencie krzesła zapiszczały o stare panele, wywołując kłujący ból w skroniach Rachel.

Skrzywiła się i wstała powoli. Poczekała na uboczu, aż ludzie wylali się na korytarz. Czuła przy tym zaciekawione spojrzenie młodej nauczycielki, która z anielską cierpliwością odpowiadała na wszelkie, zarówno te dociekliwe, jak i te zwyczajnie głupie pytania na temat wojny secesyjnej.

Rachel była żywo zainteresowana historią, jednak grupa kilku chłopaków, na oko blisko osiemnastki, skutecznie uniemożliwiała pani Brown prowadzenie zajęć. Przywoływało to niemiłe wspomnienia ze szkoły, dotyczące klasowego kółka wzajemnej adoracji złożonego z popularnych dzieciaków. Zadufanych i znęcających się nad innymi, próbując podbudować własne ego.

Dlaczego łudziła się, że tutaj takich nie spotka? Jinx ostrzegała ją zwłaszcza przed jednym z przedstawicieli tego gatunku – Danielem Wilsonem. Podobno nawet pracownicy uginali się, byleby nie wejść mu w drogę. Oficjalnie nie zrobił nic, by trafić do więzienia, jednak krążyło o nim mnóstwo historii.

Rachel skończyła ostatnie zajęcia w bloku popołudniowym. Umówiła się z Jinx na spotkanie, by razem zwiedzić budynek. Musiała tylko przemknąć korytarzem do schodów, a stamtąd na czwarte piętro. Najlepiej tak, by przy okazji nikomu nie wejść w drogę.

Zauważyła, że na klatce schodowej w każdym oknie wstawione były solidne kraty. Dlaczego tylko tu, a w pokojach nie? Jeśli chcieli tym ocieplić wizerunek ośrodka, to kiepsko im szło.

Rachel z ulgą stwierdziła, że ostatnie piętro było zdecydowanie najcichsze ze wszystkich. Może dlatego, że osoby z obniżonym sprawowaniem nie miały tu wstępu?

Przystanęła, próbując sobie przypomnieć, o którym pomieszczeniu mówiła Jinx. Na lewo, czy na prawo? Przeklęła swoją słabą pamięć do takich informacji i pchnęła najbliższe drzwi. Głównie dlatego, że widniała na nich tabliczka z napisem „biblioteka”.

Nie spodziewała się czegoś spektakularnego, ale kilka lichych regałów, dwa stoliki na środku pomieszczenia i parę wygniecionych puf pod ścianą, gdzie światło ledwo sięgało, wykrzywiło twarz Rachel w rozczarowaniu. Zdziwiło ją, że ośrodek, który miał resocjalizować i edukować wychowanków, nie inwestował w literaturę.

Podeszła nieco zniechęcona do jednego z regałów. Przekrzywiła głowę, czytając tytuły. Niektóre grzbiety wyglądały, jakby książki dotarły tu w ramach darowizny, inne zaś, jakby ani razu nikt ich nie tknął. Kilka sztampowych powieści dla młodzieży, nudne podróże, biografie nieznanych osób, poradniki jak żyć i parę pozycji historycznych. Nic ciekawego.

Westchnęła. Spojrzała przelotnie na przeciwległą półkę, ale nie miała zapału do poszukiwań.

– Tu się księżniczka zgubiła.

Rachel podskoczyła.

Jinx stała między regałami z rękami zaplecionymi na klatce piersiowej.

– Wyraźnie podkreślałam, drzwi na prawo. Na prawo. – Uniosła ręce, jakby wołając o pomstę do nieba i westchnęła teatralnie. – Dobrze, że chociaż jesteś przewidywalna i od razu cię znalazłam. Jakbym miała latać za tobą po całym budynku, to zostawiłabym cię na pożarcie sprzątaczkom, zapamiętaj to sobie. – Wycelowała w Rachel palec.

– No dobrze, dobrze. – Pokazała dziewczynie język. Zmrużyła przy tym oczy, przedrzeźniając ją.

– Osz ty, zobaczysz, sama na ciebie naślę sprzątaczkę, i to tę grasującą w piwnicy. – Pogroziła palcem.

– Musisz wymyślić coś straszniejszego. – Rachel przeszła obok Jinx, trącając ją zaczepnie łokciem w bok.

Różowowłosa zgięła się przesadnie i stęknęła.

– Jeszcze się zemszczę – wyszeptała złowrogo.

Rachel zaśmiała się pod nosem. Uświadomiła sobie z zaskoczeniem, że nie pamiętała, kiedy ostatni raz się śmiała. Niechcący poruszyła tym strunę powiązaną ze wspomnieniami z domu. Zacisnęła usta, walcząc z napływającym smutkiem. Przywdziała obojętną, wyćwiczoną latami maskę, jednak dostrzegła podejrzliwość w zawsze czujnym spojrzeniu Jinx.

– To jak, idziemy zwiedzać? – odezwała się szybko Rachel.

– Z przyjemnością – odparła Jinx po chwili uważnego lustrowania współlokatorki.

Wyszły na korytarz.

– O tu. – Jinx wskazała na drzwi z tabliczką „sala ćwiczeń”. – Tu miałaś wejść. – Tym razem to ona wystawiła język.

– Trenowałaś coś? – odparła niewzruszona Rachel.

– Poza sztuką kradzieży i grania ludziom na nerwach? – rzuciła z przekąsem. – Akrobatykę. A ty?

– Poza sztuką kamuflażu i omijania ludzi z daleka? – odgryzła się. – Nie, wolę siedzieć w książkach.

– W sztuce omijania ludzi nieco sportu mogłoby się przydać. – Jinx oddała kuksańca w bok. – Na przykład przy przesiadywaniu na dachu, gwarantuję ci, że tam nie znajdziesz ludzi.

– Rozważę ten pomysł – zaśmiała się krótko.

Zeszły piętro niżej. Minęły w ciszy kilka sal, w których odbyły się dzisiejsze zajęcia. Na końcu korytarza Jinx otwarła drzwi do świetlicy i teatralnym gestem zaprosiła Rachel do środka. Ta dygnęła jak księżniczka, na co obie zaśmiały się równocześnie.

– Jeśli szukasz we mnie rycerza na białym koniu, to muszę cię rozczarować, bardziej nadaję się na wiedźmę. – Jinx puściła oko, uśmiechając się szelmowsko.

– To zupełnie tak, jak ja.

„Chociaż wydaje mi się, że to, co we mnie siedzi, zdecydowanie wykracza poza bycie wiedźmą” dodała z rozżaleniem w myślach.

Nie chciała krakać, ale na razie wyglądało na to, że stwór dał jej spokój. Może miało tak być już na stałe? Może przeżyła na tyle dużo, że zła passa wreszcie się skończyła?

Miała ochotę parsknąć na tę myśl. Co za głupota i naiwność. Świat tak nie działał. Nie było limitu cierpienia, zdążyła się o tym przekonać. Oszukiwanie się mogło prowadzić do utraty czujności.

Spojrzała na wyłączony ekran telewizora zawieszonego pod sufitem.

Ociekający kpiną uśmiech. Pałające czerwienią i szyderstwem oczy.

Rachel gwałtownie się cofnęła. Świat zawirował. Potknęła się i poleciała do tyłu.

– Co ty…? – Jinx błyskawicznie złapała dziewczynę. – Ej, nie umieraj mi tu.

Obraz przed oczami rozmył się. Utonął w ciemności. W uszach rozbijał się tylko jednostajny szum.

Rachel poczuła, jakby unosiła się w wodzie. Nie miała gruntu pod nogami, a powietrze wydawało się gęste i lodowate. Odniosła wrażenie, że znajdowała się w innym wymiarze, zaś realny świat został gdzieś za zasłoną mroku.

Nie czuła jednak strachu. Panujący chłód zdawał się obejmować umysł, blokując wszelkie uczucia. Poza jednym, nieznanym i dziwnym, które napierało na nią z każdej strony.

– Czyż nie jest tu przyjemnie? – rozległo się zewsząd.

Rachel chciała się rozejrzeć, jednak nie mogła wykonać żadnego ruchu.

Z otchłani wyłoniła się para rubinowych oczu.

– Bez strachu, bez słabości, tylko czysta potęga.

Przed Rachel ukazała się… ona sama. Z poszarzałą skórą i krwistymi, demonicznymi oczami.

Chciała krzyczeć. Szarpać się. Uwolnić się z tego koszmaru, bo to musiał być kolejny koszmar.

– To ja mam tu władzę – odezwał się kpiąco demon. – Na razie to tylko część naszego umysłu, ale to kwestia czasu, aż oddasz mi całkowitą kontrolę. W końcu uwolnię…

Nagle rozbłysło światło. Rachel wzięła spazmatyczny wdech, jakby wyłaniała się spod wody. Szarpnęła całym ciałem, próbując rozpaczliwie wyrwać się dręczącym ją omamom.

– Rachel, stójże!

Przestraszony głos Jinx sprowadził ją na ziemię. Obraz wyostrzył się.

Była w świetlicy. Czuła palące spojrzenia ludzi. Ich poruszone szepty brzmiały jak krzyki. Wszystko wydawało się wyraźne i głośne. Ktoś uśmiechnął się szyderczo. Jak błyskawica uderzył ją obraz imaginacji, w głowie usłyszała odbijający się echem szorstki śmiech.

Wyswobodziła się z uścisku. Zerwała się i na oślep szarpnęła za klamkę. W amoku wypadła na korytarz.

Krew dudniła jej w uszach. Czuła uderzenia gorąca rozlewające się po jej twarzy. Przez całe ciało przeszły dreszcze. Widziała zarys drżących dłoni.

– Matko… kobieto, spójrz na mnie!

Jinx chwyciła twarz Rachel, która chociaż półprzytomna, czuła jak chłodne dłonie dziewczyny koją jej roztrzęsione zmysły.

– Oddychaj – wydusiła z siebie Jinx.

Rachel utkwiła rozbiegany wzrok w rozszerzonych ze strachu oczach koleżanki. Spróbowała skupić się na intensywnych tęczówkach i uspokoić oddech. Wciąż czuła na skórze dojmujący chłód.

– Chodźmy do pokoju – zaoferowała Jinx nieco rozhisteryzowanym głosem.

Rachel tylko kiwnęła głową. Dźwięki były nieco przytłumione, a obraz lekko zamazany, jakby wciąż nie powróciła całkowicie do realnego świata. Pozwoliła się prowadzić. Zupełnie jak marionetka. Ta myśl, pomiędzy gonitwą innych, ukazała jej się jasno i wyraźnie. Zrozumiała, co czuła, gdy stała oko w oko z demonem.

Była marionetką.


***


Poczuł się przytłoczony, gdy tylko przekroczył próg zakonu. Hol prowadzący do recepcji był długi, wysoki i słabo oświetlony. Wzdłuż wymalowanych w biblijne sceny ścian stały brzydkie statuy, wykonane z brązu. Dickowi wydawało się, że wodziły za nim wzrokiem, kiedy je mijał. Sam rozmiar pomieszczenia budził niemiłe odczucia. Jakby architekt specjalnie chciał swoim dziełem powiedzieć: „patrz, jaki jesteś malutki w obliczu Boga”. A już na pewno nie chciał ułatwić pracy temu biednemu człowiekowi, który pod strzelistymi stropami zamontował monitoring.

Miriam z kolei sprawiała wrażenie wniebowziętej. Dreptała wolno od rzeźby do rzeźby, wzdychając z zachwytem. Widział nostalgię wymalowaną na jej twarzy, kiedy palcami muskała malowidła na ścianach.

Miał ochotę wziąć ją pod pachę i zanieść na koniec tego świętego korytarza, skąd zza lady przyglądała im się recepcjonistka. Na szczęście jedno ponaglające chrząknięcie wystarczyło, by wyrwać zakonnicę z transu.

– Pan wybaczy, ale sam pan rozumie, tyle wspomnień… – zaczęła się tłumaczyć.

Odpowiedział tylko uprzejmym uśmiechem. Resztę drogi przebyli w miarę przyzwoitym tempie.

– Niech Skat was błogosławi. Msza rozpocznie się za pół godziny w kaplicy. – Gdy tylko dotarli do lady, recepcjonistka z wystudiowanym uśmiechem wręczyła im ulotki i książeczki modlitewne. – To tamte drzwi. – Wskazała na masywne, dębowe skrzydła po swojej prawej stronie, w których ktoś wyrzeźbił scenę chrztu jakiegoś gościa w rzece. Dick nie znał się za bardzo na postaciach biblijnych.

– My w innej sprawie. Widzi pani, nazywam się Miriam Blake, i byłam tutaj zakonnicą przez wiele, wiele lat. Byliśmy dzisiaj umówieni na prywatne zwiedzanie… – Zakonnica odłożyła bibeloty na blat i uśmiechnęła się nieśmiało.

– Och, pani Blake? – Zadbane, długie paznokcie szybko wystukały coś na klawiaturze komputera. – Zgadza się. Ale była pani umówiona na dziesiątą trzydzieści, a mamy już prawie jedenastą. Brat, który miał państwa oprowadzać, jest teraz zajęty przygotowywaniem nabożeństwa. Niestety nie ma na ten moment nikogo, kto mógłby się państwem zająć.

Drzwi za jej plecami uchyliły się lekko.

– Pani wybaczy – wciął się Grayson i uśmiechnął się najbardziej czarująco, jak tylko potrafił. Zazwyczaj działało. – Spóźnienie jest tylko i wyłącznie moją winą. Poza tym pani Blake przez wiele lat pracowała w tym budynku i zna go jak własną kieszeń. Wystarczy nam ile, dwadzieścia? – Mężczyzna zerknął w stronę Miriam. Ta kiwnęła głową. – Minut i już więcej nas pani nie zobaczy.

– Rozumiem pana, panie…?

– Grayson.

– Rozumiem, panie Grayson, jednak nie mogę państwu pozwolić na samodzielne zwiedzanie budynku zakonu. To złamanie regulaminu – odparła nieugięta. – Jedyne, co mogę zrobić, to umówić państwa na inny termin.

Drzwi za plecami recepcjonistki otworzyły się na roścież. Stanął w nich postawny mężczyzna o ostrych rysach twarzy i elektryzującym uśmiechu. W rudych włosach czaiły się pierwsze siwe kosmyki.

Dick poczuł się tak, jakby uderzył w niego piorun. Sebastian Blood. Głowa Kościoła Krwi. Ten dziwny koleś od gadki o podatkach z balu charytatywnego sprzed roku.

– Siostro Abigail – Donośny głos poniósł się po holu niczym grzmot. Aż włosy jeżyły się na karku. – Nie godzi się tak traktować gości!

– B-brat B… – wyszeptała ni to w przerażeniu, ni w zachwycie. Upadła na kolana w poddańskim pokłonie. – Przepraszam, nie wiedziałam, że brat bierze udział w dzisiejszym nabożeństwie…

– Bądź proszę na przyszłość bardziej delikatna. – Blood uśmiechnął się ciepło i wyciągnął dłonie w stronę kobiety. Ta zadrżała, kiedy dotknął jej pleców. – A teraz wstań, dziecko, i zamknij wrota kościoła. Sam oprowadzę naszych gości.

– T-tak jest! –– wydusiła. Wstała chwiejnie z pomocą mężczyzny, po czym podreptała w stronę głównych drzwi. Na jej twarzy gościł szeroki uśmiech.

Dick przypomniał sobie ofiary gazu rozweselającego Jokera. Potrząsnął głową.

– Najmocniej państwa przepraszam za to zamieszanie. – Kapłan podszedł do Miriam i przyjął wyciągniętą dłoń. – Nazywam się Sebastian Blood Dziesiąty i osobiście państwa oprowadzę. Proszę się do mnie zwracać per bracie.

– Ależ nic się nie stało. To nasza wina, że się spóźniliśmy. – Miriam uśmiechnęła się, gdy Blood złożył dżentelmeński pocałunek na jej dłoni. – Jestem…

– Miriam Blake. – Uprzejmy uśmiech nie schodził z jego ust. – Doskonale panią pamiętam jeszcze z czasów transakcji. Ale pana, panie Grayson – przeniósł spojrzenie na Dicka – to, szczerze przyznam, nie spodziewałem się tutaj spotkać. Cóż pan robi w Detroit?

– Wypełniam obowiązki służbowe.

Blood nawet uścisk dłoni miał wystudiowany. Sądząc po czerwonej szacie, przypominającej ornat, pełnił funkcję kapłana.

– Rozumiem. – Zerknął na noszony na ręce drogi zegarek. – Powinniśmy ruszać, za pół godziny muszę stawić się na nabożeństwie.

Dick z niemałą ulgą oddał obowiązek ciągnięcia rozmowy Miriam. Sam w tym czasie uważnie studiował każdy mijany zakamarek. Starał się przy tym sprawiać wrażenie zaciekawionego turysty niż detektywa przy pracy. Blood wydawał się być nieszkodliwym człowiekiem, ale zawsze mogły to być tylko pozory. A może to pielęgnowana latami paranoja nie pozwoliła Dickowi wierzyć w uprzejme uśmiechy i przyjazne słowa.

Jak wyjaśniła mu wcześniej Miriam, na terenie zakonu znajdowały się dwa budynki: część modlitewno-gościnna, w której mieściły się kaplica, audytorium, recepcja i muzeum poświęcone historii budynku, oraz część mieszkalna, do której dostać się można było tylko przez ogród. Kiedyś służył on zakonnicom za warzywnik, a teraz, po przejęciu przez Kościół Krwi, pełnił głównie funkcję reprezentacyjną.

Do niskiego, dwupiętrowego budynku mieszkalnego prowadziła wyłożona szarą kostką ścieżka. Wiła się ona wśród rozłożystych, ozdobnych drzew i dziwnych figur, których znaczenia Dick nawet nie próbował rozwikłać. Jego uwagę przykuły natomiast kamery, rozmieszczone w prawie każdym możliwym kącie ogrodu. Miał wrażenie, że im bardziej zbliżali się do części mieszkalnej, tym kamer było więcej. Czy te śmieszne statuy były tyle warte, by aż tak zabezpieczać się przed potencjalną kradzieżą?

Zbudowany z czerwonej cegły i kamienia budynek był mniej imponujący niż sam zakon. Skrywał się przed oczami zwiedzających w cieniu smukłych sosen. Tuż za nim stał wysoki płot, zza którego dobiegał gwar ulicy. Dick w swoim życiu widział baseny większe od tej dziupli. Trochę nie chciało mu się wierzyć, że – według Miriam – w trakcie najlepszych lat instytucji w tej klitce zmieściło się prawie pięćdziesiąt zakonnic i dwadzieścioro dzieci.

Weszli do środka. Z długiego, wąskiego korytarza pary kolejnych drzwi prowadziły do sypialni zakonnic. Pokój Angeli znajdował się na samym końcu. Był na tyle mały, że Blood musiał zostać na korytarzu, by dwójka zwiedzających mogła się rozejrzeć.

Dickowi pomieszczenie skojarzyło się bardziej z utrzymanym w dobrym stanie składzikiem na miotły niż sypialnią. W środku znalazło się miejsce tylko na proste łóżko, nad którym powieszono obrazek jakiejś świętej, wąską szafę i malutkie biurko, które wciśnięto pod okno. Za jedyne ozdoby można było uznać krzyż powieszony nad drzwiami i stos książek upchnięty obok łóżka. Drewniana podłoga okrutnie skrzypiała, nawet pomimo dywanu. W kącie pod sufitem migało czujne oko kamery.

Detektyw zmarszczył brwi. Po cholerę ktoś miałby się włamywać do takiej klatki na szczury? Czy może Blood miał fioła na punkcie kontrolowania każdej minuty życia swoich podwładnych?

– Och, pamiętam! Dałam jej ją, gdy tylko do nas przyszła… – Miriam z rozrzewnieniem utkwiła wzrok w wyblakłej ikonie.

– Czy ktoś tutaj mieszka teraz na stałe? – Dick zwrócił się w stronę Blooda.

– Nie, od czasu kupna zakonu to pomieszczenie stoi nieużywane. Nasze drogie siostry sprzątają tu raz w tygodniu. – Sebastian oparł się o framugę drzwi. – Na ten moment na stałe mieszka z nami dwadzieścia osób, które pełnią posługę w Kościele. Wolne pokoje najczęściej służą za schronienie dla osób w potrzebie. Jeśli mogę zapytać, dlaczego interesuje państwa właśnie to pomieszczenie?

Dick już otwierał usta, ale Miriam była szybsza.

– Niedawno zmarła jedna z moich bliskich koleżanek, która wraz ze mną pełniła posługę. Chciałam jeszcze raz odwiedzić miejsce, w którym razem spędziłyśmy tyle czasu… – westchnęła.

– Rozumiem. – Ciężko było określić, czy Blood kupił to wytłumaczenie. – W takim razie damy pani chwilę sam na sam, dobrze? – Uśmiechnął się w stronę Dicka.

Ten tylko kiwnął głową i ruszył w stronę korytarza. Czekając, aż Sebastian zrobi mu miejsce, by mógł przejść, stanął przed samymi drzwiami.

Deski podłogowe w tym miejscu nie zaskrzypiały. Wydały za to dziwny, bardziej metaliczny dźwięk.

Dick nie był do końca pewny, czy się nie przesłyszał. Próbował lekko tupnąć nogą, ale do jego uszu nie dobiegł żaden dźwięk. Stepowanie w jednym miejscu mogło przyciągnąć niechciane pytania, dlatego jak gdyby nigdy nic wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi.

– Zabrzmi to pewnie ignorancko… – zaczął, opierając się o ścianę. Słońce wpadające przez duże okna przyjemnie grzało. – Ale kiedy czytałem artykuły o pańskim Kościele, jedyne, co mogłem znaleźć, to informacje o waszych akcjach dobroczynnych. Ciężko natomiast dokopać się do jakichś przykazań czy ksiąg, które mówią coś więcej o waszej wierze.

Blood roześmiał się nosowo.

– Cóż, to zapewne dlatego, że oficjalnie jeszcze nie jesteśmy zarejestrowani jako związek wyznaniowy, ale jako fundacja właśnie. Brakuje nam jeszcze członków, byśmy spełniali prawne wymogi. – Wskazał na symbol na swojej piersi. Haftowana złotą nicią, bogato zdobiona litera S umieszczona w płomieniu przykuwała uwagę. – W dużym uproszczeniu wierzymy w to, że pewnego dnia Skat oczyści w świętym ogniu wszelkie plugastwo toczące ziemię, a ze zgliszczy starego świata wyłoni się nowy, w którym lud wybrany będzie po wieki żył w szczęściu i dostatku wraz ze swoim zbawcą. Do tego czasu mamy nieść pomoc poszkodowanym przez zło i występek.

Dick powstrzymał się od prychnięcia. Kolejna papka o wiecznym szczęściu dla mas. I to z obietnicą apokalipsy w pakiecie.

– Rozumiem, że nie jest pan wierzący? – Blood splótł ręce na piersi i zacisnął zęby.

– Moi rodzice byli ewangelikami, ale nie jakoś przesadnie praktykującymi. Woleli, bym sam wybrał swoją duchową ścieżkę. – Dick wzruszył ramionami. – A Bruce to Bruce. Żeby znalazł czas na religię, musielibyśmy wszyscy wydłużyć dobę o kolejne dwadzieścia cztery godziny.

Sebastian pozwolił sobie na lekko kpiący uśmiech.

– Mógłbym teraz zacząć przekonywać pana, że dobra doczesne nie będą nic znaczyły po dniu sądu, ale wątpię, by to pana przekonało. – Posłał mu zaczepne spojrzenie. – Jedyne, co mogę powiedzieć, to że mam nadzieję, że pańska głowa pozostanie otwarta na nowe przeżycia, i że pewnego dnia znajdzie pan to, czego szuka.

Dickowi cisnęło się na usta, że bardzo chętnie odnajdzie tego, kto stoi za tą bandą wytatuowanych w kruki wariatów oraz napadem na Rachel. Zamiast tego uprzejmie skinął głową.

– A co w takim razie przekonało pana? Rozumiem, że Kościół został założony przez pańskiego przodka, ale chyba jednak trzeba wierzyć w to, co się samemu głosi.

Sebastian wyglądał mu na narcyza. Powinien w takim razie chętnie poodpowiadać mu na kilka pytań o sobie samym.

– Pewnie nie uwierzy mi pan, kiedy powiem, że doświadczyłem boskiej mocy na własnej skórze. – Kpiący uśmiech na jego ustach złagodniał. – Od małego pomagałem ojcu w przygotowaniu do mszy, służyłem także przy ołtarzu, studiowałem księgi. W przeciwieństwie do innych religii nasz Zbawca nie obiecuje nam mglistego wiecznego szczęścia w zamian za przestrzeganie absurdalnych zasad. Doskonale wiemy, że całe nasze życie to przygotowanie na dzień sądu. Jeśli wykażemy się lojalnością, przetrwamy i przyniesiemy zbawienie światu. – Głęboki głos Blooda był słodki niczym miód. Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi interesowało się Kościołem. Facet miał w sobie coś, co sprawiało, że chciało się go słuchać. – Do tego czasu mamy opiekować się tymi, którym w życiu się nie poszczęściło. Wyciągać dłoń do tych, do których nikt inny nie wyciąga dłoni. W pewien sposób można nas określić mianem bohaterów. Z tą różnicą, że tam, gdzie Batman walczy za pomocą pięści, my walczymy dobrym czynem.

Dick zamrugał, przypatrując się rozmówcy z lekkim zaskoczeniem. Porównania do Batmana się nie spodziewał.

– Batman nie walczy z przestępcami, by zbawić świat – zauważył.

– Walczy po to, by uczynić go lepszym – przyznał Sebastian. – Ja natomiast wierzę w metodę małych kroków. Może nasze wolontariaty w jadłodajniach nie są tak spektakularne, ale są długofalowe. Udało nam się od stycznia znaleźć pracę pięćdziesięciu bezdomnym osobom. Wykarmiliśmy ponad pięćset niedożywionych dzieci w samym tylko Detroit. Nasi wierni robią wszystko, co mogą, by poprawić warunki dla chociaż jednej dotkniętej nieszczęściem osoby. – Jego wargi rozciągnęły się w pełnym dumy uśmiechu. – A na koniec dnia większe znaczenie ma to, ile zrobiliśmy, niż to, w kogo wierzymy.

Dick już otwierał usta, by coś odpowiedzieć. Zamiast jego warg otworzyły się natomiast drzwi do pokoju Angeli. Miriam stanęła w progu, wycierając chusteczką zaczerwienione oczy.

– Mam nadzieję, że ta wizyta przyniosła pani choć trochę ulgi w cierpieniu. – Blood natychmiast wszedł w rolę troskliwego kapłana. Dyskretnie zerknął na zegarek. – Przepraszam najmocniej, ale obowiązki wzywają. Odprowadzę państwa do wyjścia.

Dick o wiele chętniej zostałby jeszcze na kilka chwil, chociażby tylko po to, by dokładniej zbadać podłogę w pokoju. Zapłakana Miriam i pospieszające spojrzenie Blooda jednak szybko pokrzyżowały jego plany. Wbił ręce w kieszenie spodni i posłusznie ruszył w stronę wyjścia, nad którym wisiała kolejna kamera.

Sebastian Blood Dziesiąty właśnie trafił na listę osób podejrzanych.


***


Ciepło bijące od świec ogrzewało kaplicę. Zapach topionego pszczelego wosku mieszał się z duszącym, słodkim kadzidłem. Morze pochylonych w modlitwie głów uważnie spijało każde słowo z jego ust. Głęboki głos toczył się niczym grom po zatłoczonym kościele. Opowiadał o życiu i śmierci, pokusach, udrękach i dniu sądu. Dniu, który już niedługo miał w końcu nadejść.

Sebastian Blood Dziesiąty z ołtarza schodził spocony, ale zadowolony. Takie chwile przypominały mu, dlaczego stanął na czele Kościoła. Nieczęsto miał okazję prowadzić nabożeństwo ze względu na nawał obowiązków. Kiedy jednak znajdował wolną godzinę, świątynię zawsze wypełniały tłumy. Odkąd prasa mianowała go „współczesnym świętym”, do Kościoła przybywało coraz więcej nowych wiernych. To oznaczało coraz więcej dusz, które dostąpią zbawienia.

Wszedł do małego pomieszczenia, które jednocześnie służyło za zakrystię i biuro. Odwiesił ornat do szafy i opadł na szeroki fotel, stojący w kącie pokoju. Dopiero wtedy wziął głęboki wdech. Pozwolił sobie nawet na rozpięcie guzika przy koszuli.

Zza drzwi wciąż dolatywał rumor wiernych, którzy opuszczali świątynię. Sebastian uśmiechnął się do siebie i przymknął oczy. Obserwowanie wszystkich zapatrzonych w niego ludzi rozgrzewało duszę. Płomienne przemowy bywały jednak męczące w wygłaszaniu.

Rozległo się pukanie.

– Proszę! – mruknął niechętnie i podniósł się z siedziska.

– Wybacz, że przeszkadzam. – Do pokoju weszła siostra Bennett. Trzymała w rękach pokaźny stos dokumentów. – Dzisiejsze kazanie było wspaniałe, wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani. Siostra Abigail ma teraz pełne ręce roboty, tyle ludzi chce do nas dołączyć. Powinniśmy pomyśleć nad wprowadzeniem kamer na mszę. Mój bratanek Olgierd mówił mi, że teraz można pokazywać światu w czasie rzeczywistym wszystko, co się tylko zapragnie, i jakoś tak śmiesznie to nazwał… strumieniowanie?

Blood uniósł dłoń i potok słów w końcu ucichł.

– Masz do mnie jakąś sprawę?

– A, tak. Dzwonili z lotniska, odrzutowiec do Nowego Jorku będzie gotowy za półtorej godziny. Limuzyna przyjedzie za jakieś czterdzieści minut. – Bennett odłożyła papiery na biurko. Poprawiła okulary i odetchnęła głęboko, po czym uśmiechnęła się.

– Dziękuję. – Skinął głową. – A czy masz może to, o co cię prosiłem przed mszą?

– Oczywiście. – Wyciągnęła ze sterty spięty plik kartek. – Grayson przeniósł się do Detroit niewiele ponad rok temu. Wcześniej miał na koncie tylko ukończenie studiów i staż w policji w Gotham. Aż dziwne, że od razu wzięli go tutaj na detektywa.

– Jego ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi w Stanach. Raczej nie było mu trudno pociągnąć za kilka sznurków, aby ustawić syna. – Pochylił się nad dokumentami. – To nie wyjaśnia, co robił w naszym zakonie. I to w dodatku z kimś, kto był świadkiem.

– Nie podoba mi się to. – Objęła się ramionami. – Myślisz, że wie o Krysztale?

– Niczego nie można na ten moment wykluczyć. Ale to by tłumaczyło, dlaczego interesował ich ten konkretny pokój.

Według zapisków, które pozostawiły po sobie zakonnice, od czasu przybycia Kryształu cela Angeli stała pusta. Po wykupieniu posiadłości Blood osobiście zadbał o to, by żadna nieupoważniona osoba nie miała wstępu do pomieszczenia. Opowieść o koleżance, która służyła razem z Miriam, była tylko bajką. Tyle dobrze, że udało mu się wyciągnąć stamtąd wścibskiego Graysona.

Jego wzrok zatrzymał się na dłużej na rubryce opisanej jako „prowadzone śledztwa”.

– To Grayson zajmuje się sprawą Rachel? – Zacisnął zęby.

Bennett tylko skinęła głową.

No to wszystko jasne.

– Dziękuję, przejrzę resztę później. – Odłożył kartki na stos. – Coś jeszcze? – Uniósł brew, kiedy siostra nie ruszyła się nawet o milimetr.

– Właściwie to… tak. – Bawiła się palcami. Wzrok wbiła w blat biurka. – Dzień sądu jest już tak blisko… czy dalej jesteś przekonany, że to słuszna droga? Księgi mówią jasno, że jeśli zwrócimy Kryształ…

Przerwał tę błazenadę ruchem dłoni. Musiał się pilnować, żeby nie okazać zniecierpliwienia. Już tyle razy odbyli tę samą rozmowę, a ta ciągle upierała się przy swoim.

– Jestem pewien – westchnął, widząc niepewną minę Bennett. – Posłuchaj mnie, proszę. Widziałem Skata na własne oczy. Nie mamy pewności, że wywiąże się ze swojej części umowy. Co w wypadku, gdy zwróci się przeciwko nam? Nikt go nie powstrzyma. – Splótł razem palce. – Kryształ jest naszą jedyną szansą.

– Czy zrobisz z nim to samo, co z resztą? – Zmarszczyła brwi.

– To jedyny sposób. – Podszedł do niej i chwycił za dłonie. – Jedno istnienie w zamian za osiem miliardów żyć. To proste równanie. – Zmusił ją, by uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Lustrował uważnie jej twarz. Bennett zawsze była dla niego niczym otwarta księga. W rozbieganym wzroku widział strach, w zmarszczonych brwiach niepewność, a w zaciśniętych ustach sprzeciw. Drżała pod wpływem jego ciepłego oddechu.

– Czy dalej mamy kontakt z ostatnim Odłamkiem?

– T-tak myślę. – Uniosła brwi. – Ale po co nam on teraz? Przecież Klejnot…

– Chciałbym odprawić jeszcze jeden rytuał wejrzenia, zanim zajmiemy się Kryształem. I chciałbym, żebyś tym razem uczestniczyła w nim razem ze mną. – Uśmiechnął się zachęcająco i odgarnął kosmyk włosów z twarzy kobiety. Czuł, jak jej ciało napięło się pod wpływem dotyku.

– Ja? W rytuale wejrzenia? – Ze zdziwienia aż otworzyła usta. Musiała zadzierać głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. – Jesteś pewien? Do tej pory nie dopuszczałeś do niego nikogo…

– I dopiero teraz widzę, jaki popełniłem błąd. – Stał tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej twarzy. – Zbliża się dzień sądu. Będę potrzebował twojej pomocy, i przede wszystkim twojej niezachwianej wiary we mnie. Musisz zrozumieć, dlaczego nie chcę oddawać Klejnotu w niepowołane ręce.

Zapadła cisza. Widział, jak w jej oczach zapłonęły ogniki ciekawości.

– Postaram się dotrzeć do ostatniego Odłamka – powiedziała w końcu powoli. – Oczywiście bez świadków. Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz.

Uśmiechnął się na te słowa i złożył pocałunek na jej czole.

– Więcej wiary, droga siostro. Tylko wiara nas ocali. 
 
***

Miało być pod koniec lutego, a jest przed Wielkanocą, bo najpierw rozchorowała się For, a zaraz potem nasz korektor, o i tak to zleciało. Mamy nadzieję, że warto było czekać :).
^