Na początku była nicość. Wszechogarniająca, lecz nieogarniona. Brak czasu. Brak przestrzeni.
Początek wszystkiego. Świata i czasu, dobra i zła. Pustka, z której wyłonił się wszechświat.
To, co nadejdzie oraz przeminie. A także to, co wieczne.
Skat widział narodziny każdego wymiaru. Zobaczy też jego koniec. I będzie jego przyczyną.
Światło z ciemności. Czerwień wypierała nieprzeniknioną czerń. Płomień najczystszego zła rozprzestrzeniający się po świecie. Skat, Trygon, Pożeracz Światów. Bez względu na imię – ta sama potęga, ten sam byt zagarniający kolejne istnienia, by w końcu dotrzeć i tu.
Na Ziemię.
Rachel nie mogła ingerować. Wiedziała, kim była. Kiedyś – dziewczyną z Detroit, dziwaczką, od której lepiej trzymać się z daleka. Obecnie – córką Trygona. Całego zła wszechświata, które mogła jedynie obserwować zza kurtyny oddzielającej ją od rzeczywistości. Była wyższą siłą. Była Trygonem. Jego mocą i potęgą, narzędziem w rękach pradawnego zła.
I nagle była Angelą. Przeżywała moment, który bezpowrotnie zmienił życie biologicznej matki w piekło. Na ten sam los skazała wszystkie istoty tego świata. Widziała jego twarz, obrzydliwą i nieludzką, oraz ich twarze, rozciągnięte w zachwyconych uśmiechach. Krzyczała, ale jej przerażenie tłumaczyli sobie ekstazą. Żałowała, lecz nikogo nie była w stanie tym uratować. Przeklinała dzień, w którym otworzyła święte księgi.
Wszystko stanęło w płomieniach. Zewsząd dobiegł znajomy głos. Rozpaczliwy, przepełniony cierpieniem wrzask. Żywot Mary rozpłynął się z krzykiem w piekielnym ogniu. Wszystkich czekał taki los.
I Rachel nie mogła zupełnie nic na to poradzić.
– To zwykli śmiertelnicy. – Głęboki, wprawiający w wibracje wszystkie cząsteczki ciała głos odezwał się w jej głowie. – Zrozumiesz to, gdy poczujesz potęgę drzemiącą w tobie, córko.
Płomienie stopniowo malały. Czerwień u ich podstawy zaczęła spływać strugami krwi ku stopom Rachel. Chciała uciec, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa.
Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Fizycznie, czy metafizycznie. Czy wciąż na Ziemi, czy gdzieś daleko poza ludzkim pojmowaniem. Czuła wyrywającą się z piersi ekscytację. Ekscytację długiego oczekiwania, które wreszcie miało zostać spełnione.
Płomienie opadły niemal całkowicie. Jej stopy zniknęły w wartkim strumieniu krwi. Zewsząd dobiegał cichy, jednostajny głos. Wiele głosów. Potok zharmonizowanych, pewnie wypowiadanych słów, których nie rozumiała. Przepełnionych mocą, wzbudzającą gęsią skórkę na całym ciele.
Spojrzała na swoje odbicie w rzece. Choć okryte czerwienią, wyglądała zwyczajnie. Niemal normalnie, jeśli było cokolwiek normalnego w tym, co się działo.
Gładka tafla zafalowała. Obraz zniekształcił się.
Rachel krzyknęła.
Demoniczne odbicie uśmiechnęło się złośliwie, mrużąc dwie pary błyszczących oczu.
To nie mogła być ona. Uderzyła ręką w taflę krwi. Odbicie zniknęło, lecz po chwili wykrystalizowało się jeszcze wyraźniejsze. Bardziej rzeczywiste.
– Możesz wypierać, kim jesteś, lecz prawdy nie zmienisz – odezwał się szorstki głos.
Chciała krzyczeć. Zaprzeczyć, lecz nie miała tu głosu. Zaczęła desperacko walić pięściami w taflę. Łzy bezradności pociekły jej po policzkach.
Szarpnęło nią. Poczuła stalowy uchwyt na nadgarstku. Zachwiała się, poleciała do przodu. Zacisnęła powieki i w ostatniej chwili nabrała powietrza. Otoczyła ją ciepła, lepka krew.
Opuściła ją cała panika. Otuliły ją rytmicznie wypowiadane słowa. Głosy ludzi przepełnionych wiarą przyprawiały ją o dreszcze. Poruszały coś skrytego głęboko w niej, budząc do życia. Poczuła nagły przypływ siły i pewności siebie.
Wynurzyła się. Krew ściekała jej po twarzy.
– To tylko namiastka tego, co na nas czeka – oznajmił głos. – Słowa są niczym w porównaniu do życiowej energii.
Starła krew z twarzy. Nadal czuła jej ciepło, a metaliczny zapach wypełniał nozdrza.
– Energii, którą ty również posiądziesz.
W rzece krwi powstały zakłócenia. Strumień zafalował i na moment zwolnił.
Odgarnęła lepkie włosy do tyłu. Zamarła w połowie ruchu.
Jej oczom ukazała się potężna sylwetka. Oświetlana od tyłu płomieniami, ukryta przed Rachel w cieniu, zdradzała jedynie muskulaturę oraz masywne rogi. I cztery, płonące najczystszym gniewem, punkty. Oczy, które od tylu lat nie dawały jej spokoju.
Oczy jej ojca.
– Wreszcie cię odnalazłem, Raven. – Postąpił krok do przodu.
Krwistoczerwona skóra opinała wyrzeźbione mięśnie. W blasku ognia połyskiwały srebrne karwasze i nagolenniki. Długie, białe włosy powiewały razem z przepaską biodrową. Uśmiechnął się, ukazując ostre kły.
– Nie lękaj się, córko. Przybywam po dusze nędznych śmiertelników.
Rachel wpatrywała się w niego bez słowa. Każdy najmniejszy mięsień i każda zmarszczka tworzyła twarz okrutnika bez żadnych skrupułów.
Dziewczyna czuła emanującą od niego potęgę. Przewyższał ją kilkakrotnie i przytłaczał swoją obecnością. Zaburzał bieg krwistej rzeki, zaburzał bieg czasu. Myśli Rachel zwolniły. Chłonęła obraz kreatury, która miała być jej ojcem. To nie mogło dziać się naprawdę.
– Twój umysł jest jeszcze za słaby, by zrozumieć. – Trygon zmrużył oczy. – Ale już niedługo, dziecko. Już niedługo przybędę i poznasz pełnię mojej mocy – zagrzmiał bez cienia wątpliwości.
Rachel wstrząsnął dreszcz. Chciała się schować, uciec, zniknąć. Krzyk Skata odbijał się echem w jej głowie. Zewsząd docierała do niej rytmiczna inkantacja. Głosy wielu ludzi złączone w jeden. Nurt rzeki przyspieszył i zaczął piąć się ku górze. Otulił ją słodki zapach kadzidła, zaś w ustach poczuła metaliczny smak.
Splunęła krwią.
Rozwarła oczy w przerażeniu. Zaczęła się dławić. Uniosła rozbiegane spojrzenie na Trygona. Uśmiechał się z politowaniem.
– Czuj się wyróżniona, moje dziecko. Odrzucasz właśnie śmiertelną cząstkę, by złączyć się z pierwotną siłą.
Rachel opadła na kolana. Chwyciła się za szyję. Obraz rozmazywał się. Stała oko w oko ze śmiercią.
Ściana ognia wystrzeliła do góry. Wyłoniła się z niej czarna sylwetka, która usiadła na ramieniu Trygona. Kruk, zwiastun śmierci i odnowy.
Jednocześnie rozległo się przeszywające krakanie i kakofonia krzyków.
– Już czas, Raven.
Początek wszystkiego. Świata i czasu, dobra i zła. Pustka, z której wyłonił się wszechświat.
To, co nadejdzie oraz przeminie. A także to, co wieczne.
Skat widział narodziny każdego wymiaru. Zobaczy też jego koniec. I będzie jego przyczyną.
Światło z ciemności. Czerwień wypierała nieprzeniknioną czerń. Płomień najczystszego zła rozprzestrzeniający się po świecie. Skat, Trygon, Pożeracz Światów. Bez względu na imię – ta sama potęga, ten sam byt zagarniający kolejne istnienia, by w końcu dotrzeć i tu.
Na Ziemię.
Rachel nie mogła ingerować. Wiedziała, kim była. Kiedyś – dziewczyną z Detroit, dziwaczką, od której lepiej trzymać się z daleka. Obecnie – córką Trygona. Całego zła wszechświata, które mogła jedynie obserwować zza kurtyny oddzielającej ją od rzeczywistości. Była wyższą siłą. Była Trygonem. Jego mocą i potęgą, narzędziem w rękach pradawnego zła.
I nagle była Angelą. Przeżywała moment, który bezpowrotnie zmienił życie biologicznej matki w piekło. Na ten sam los skazała wszystkie istoty tego świata. Widziała jego twarz, obrzydliwą i nieludzką, oraz ich twarze, rozciągnięte w zachwyconych uśmiechach. Krzyczała, ale jej przerażenie tłumaczyli sobie ekstazą. Żałowała, lecz nikogo nie była w stanie tym uratować. Przeklinała dzień, w którym otworzyła święte księgi.
Wszystko stanęło w płomieniach. Zewsząd dobiegł znajomy głos. Rozpaczliwy, przepełniony cierpieniem wrzask. Żywot Mary rozpłynął się z krzykiem w piekielnym ogniu. Wszystkich czekał taki los.
I Rachel nie mogła zupełnie nic na to poradzić.
– To zwykli śmiertelnicy. – Głęboki, wprawiający w wibracje wszystkie cząsteczki ciała głos odezwał się w jej głowie. – Zrozumiesz to, gdy poczujesz potęgę drzemiącą w tobie, córko.
Płomienie stopniowo malały. Czerwień u ich podstawy zaczęła spływać strugami krwi ku stopom Rachel. Chciała uciec, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa.
Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Fizycznie, czy metafizycznie. Czy wciąż na Ziemi, czy gdzieś daleko poza ludzkim pojmowaniem. Czuła wyrywającą się z piersi ekscytację. Ekscytację długiego oczekiwania, które wreszcie miało zostać spełnione.
Płomienie opadły niemal całkowicie. Jej stopy zniknęły w wartkim strumieniu krwi. Zewsząd dobiegał cichy, jednostajny głos. Wiele głosów. Potok zharmonizowanych, pewnie wypowiadanych słów, których nie rozumiała. Przepełnionych mocą, wzbudzającą gęsią skórkę na całym ciele.
Spojrzała na swoje odbicie w rzece. Choć okryte czerwienią, wyglądała zwyczajnie. Niemal normalnie, jeśli było cokolwiek normalnego w tym, co się działo.
Gładka tafla zafalowała. Obraz zniekształcił się.
Rachel krzyknęła.
Demoniczne odbicie uśmiechnęło się złośliwie, mrużąc dwie pary błyszczących oczu.
To nie mogła być ona. Uderzyła ręką w taflę krwi. Odbicie zniknęło, lecz po chwili wykrystalizowało się jeszcze wyraźniejsze. Bardziej rzeczywiste.
– Możesz wypierać, kim jesteś, lecz prawdy nie zmienisz – odezwał się szorstki głos.
Chciała krzyczeć. Zaprzeczyć, lecz nie miała tu głosu. Zaczęła desperacko walić pięściami w taflę. Łzy bezradności pociekły jej po policzkach.
Szarpnęło nią. Poczuła stalowy uchwyt na nadgarstku. Zachwiała się, poleciała do przodu. Zacisnęła powieki i w ostatniej chwili nabrała powietrza. Otoczyła ją ciepła, lepka krew.
Opuściła ją cała panika. Otuliły ją rytmicznie wypowiadane słowa. Głosy ludzi przepełnionych wiarą przyprawiały ją o dreszcze. Poruszały coś skrytego głęboko w niej, budząc do życia. Poczuła nagły przypływ siły i pewności siebie.
Wynurzyła się. Krew ściekała jej po twarzy.
– To tylko namiastka tego, co na nas czeka – oznajmił głos. – Słowa są niczym w porównaniu do życiowej energii.
Starła krew z twarzy. Nadal czuła jej ciepło, a metaliczny zapach wypełniał nozdrza.
– Energii, którą ty również posiądziesz.
W rzece krwi powstały zakłócenia. Strumień zafalował i na moment zwolnił.
Odgarnęła lepkie włosy do tyłu. Zamarła w połowie ruchu.
Jej oczom ukazała się potężna sylwetka. Oświetlana od tyłu płomieniami, ukryta przed Rachel w cieniu, zdradzała jedynie muskulaturę oraz masywne rogi. I cztery, płonące najczystszym gniewem, punkty. Oczy, które od tylu lat nie dawały jej spokoju.
Oczy jej ojca.
– Wreszcie cię odnalazłem, Raven. – Postąpił krok do przodu.
Krwistoczerwona skóra opinała wyrzeźbione mięśnie. W blasku ognia połyskiwały srebrne karwasze i nagolenniki. Długie, białe włosy powiewały razem z przepaską biodrową. Uśmiechnął się, ukazując ostre kły.
– Nie lękaj się, córko. Przybywam po dusze nędznych śmiertelników.
Rachel wpatrywała się w niego bez słowa. Każdy najmniejszy mięsień i każda zmarszczka tworzyła twarz okrutnika bez żadnych skrupułów.
Dziewczyna czuła emanującą od niego potęgę. Przewyższał ją kilkakrotnie i przytłaczał swoją obecnością. Zaburzał bieg krwistej rzeki, zaburzał bieg czasu. Myśli Rachel zwolniły. Chłonęła obraz kreatury, która miała być jej ojcem. To nie mogło dziać się naprawdę.
– Twój umysł jest jeszcze za słaby, by zrozumieć. – Trygon zmrużył oczy. – Ale już niedługo, dziecko. Już niedługo przybędę i poznasz pełnię mojej mocy – zagrzmiał bez cienia wątpliwości.
Rachel wstrząsnął dreszcz. Chciała się schować, uciec, zniknąć. Krzyk Skata odbijał się echem w jej głowie. Zewsząd docierała do niej rytmiczna inkantacja. Głosy wielu ludzi złączone w jeden. Nurt rzeki przyspieszył i zaczął piąć się ku górze. Otulił ją słodki zapach kadzidła, zaś w ustach poczuła metaliczny smak.
Splunęła krwią.
Rozwarła oczy w przerażeniu. Zaczęła się dławić. Uniosła rozbiegane spojrzenie na Trygona. Uśmiechał się z politowaniem.
– Czuj się wyróżniona, moje dziecko. Odrzucasz właśnie śmiertelną cząstkę, by złączyć się z pierwotną siłą.
Rachel opadła na kolana. Chwyciła się za szyję. Obraz rozmazywał się. Stała oko w oko ze śmiercią.
Ściana ognia wystrzeliła do góry. Wyłoniła się z niej czarna sylwetka, która usiadła na ramieniu Trygona. Kruk, zwiastun śmierci i odnowy.
Jednocześnie rozległo się przeszywające krakanie i kakofonia krzyków.
– Już czas, Raven.
***
Josephine Bennett zeszła do kaplicy, ukradkiem wycierając spocone dłonie w materiał ceremonialnej szaty. Dla pewności wytarła również rękojeść sztyletu. Nie wiedziała, czy bardziej denerwowała się przez swoją jawną zdradę, czy z powodu nadciągającego rytuału. Jedyne, czego była pewna, to że na jej barkach spoczywała odpowiedzialność za Kruki, za Sebastiana, za losy całego świata. Nie mogła się już wycofać.
Kruki kończyły właśnie ostatnie przygotowania, rozpalając czarne świece, które ustawiono wokół ołtarza. Na kamiennym blacie spoczywał nieprzytomny Klejnot. Ktoś podwinął rękawy jej długiej sukni, a ktoś inny ustawił pod wysuniętą dłonią złotą misę.
Jak jeden mąż odwrócili się w stronę Matki. Ta uśmiechnęła się pokrzepiająco do zebranych.
– Nadeszła godzina próby. Możemy zaczynać.
Podeszli razem do ołtarza. Kruki ustawiły się w kole, podczas gdy Bennett zajęła miejsce na podwyższeniu. Spojrzała na spokojną twarz Klejnotu. Dziewczyna oddychała miarowo. Sprawiała wrażenie, jakby była pogrążona w głębokim śnie. Może to i lepiej. Odejdzie z tego świata w ciszy.
Matka wzięła głęboki wdech. Znała przebieg rytuału na pamięć. Niezliczone godziny praktykowała każdy najmniejszy gest pod czujnym okiem Sebastiana. Wtedy była tylko prawą ręką. Teraz grała główne skrzypce.
– Ciało z ciała, krew z krwi. – Uniosła wzrok i dłonie, w których trzymała ostrze. – Ojciec i dziedzic, korona i klejnot w niej. Pobłogosław Panie to ostrze, by przecięło pęta grzechu, wiążące twoich wiernych.
– Pobłogosław… – powtórzyli zebrani zgodnym chórem.
Ostrożnie odłożyła ostrze obok głowy Klejnotu. Sięgnęła po jedyną niezapaloną świecę i uniosła ją. Czuła na sobie pełne napięcia spojrzenia Kruków. Żałowała, że nie mogła skryć się w cieniu kaptura. Musiała przynajmniej udawać pewność w powodzenie całego planu.
– Pobłogosław Panie te świece, by rozświetliły mroki zwątpienia i wznieciły w nas twój oczyszczający ogień. – Rozpaliła ją, zbliżając knot do płomienia drugiej świecy. Miała tylko nadzieję, że nikt nie dostrzegł jej drżących rąk.
– Pobłogosław…
Bennett położyła dłoń na klatce piersiowej Klejnotu, w miejscu, w którym powinno znajdować się serce. Wyczuła nikły puls.
– Usłysz Panie nasze błaganie – odchrząknęła, gdy głos jej się załamał, i kontynuowała pewniejszym tonem: – Wołamy do ciebie, pozwól nam dostąpić zbawienia. Pobłogosław ten Klejnot, by pozwolił nam dojrzeć twe oblicze i przyprowadził nas bezpiecznie do ciebie.
– Pobłogosław!
Odłożyła świecę na miejsce i ponownie chwyciła za sztylet. Obeszła ołtarz i stanęła obok misy. Ostrze w migotliwym świetle błysnęło na czerwono, gdy podawała je pierwszemu Krukowi.
– Oto jest klucz do życia wiecznego – wymruczała.
– Panie, oto sługa twój. – Skłonił głowę. Podwinął rękaw szaty i pewnie chwycił ozdobną rękojeść. Jednym szybkim cięciem otworzył skórę dłoni. Krew wartkim strumieniem spłynęła do misy. Oddał sztylet i z modlitwą na ustach powrócił na swoje miejsce.
Matka przetarła chłodny metal materiałem szaty. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że w stalowym odbiciu ujrzała parę czerwonych oczu. Zamrugała, ale złudzenie zniknęło. Podniosła głowę i z uśmiechem wręczyła sztylet kolejnemu wiernemu.
Kiedy ofiara została złożona, sama stanęła nad misą. Wyrecytowała tę samą formułkę, co pozostali, po czym wykonała cięcie. Poczuła przyjemne mrowienie, które rozlało się po całym ciele. Przez dłuższą chwilę przyglądała się z fascynacją, jak ciepły strumyk spływał z pluskiem do misy. Zacisnęła dłoń w pięść. Dym kadzideł i woskowych świec mieszał się z charakterystycznym zapachem krwi. Odetchnęła głęboko.
Jeszcze tylko trochę. Tak długo na to czekała.
– Panie, usłysz wołanie swoich wiernych – zaczęła ochrypłym z przejęcia głosem. Podeszła do Klejnotu i chwyciła wiotką, bladą dłoń. – Oto Klejnot w twej koronie. Niech za twoim błogosławieństwem otworzy nam bramę do raju i zajmie miejsce u twego boku.
– Panie, usłysz nasze błaganie, wysłuchaj naszej prośby.
Jeśli dobrze pamiętała, święte teksty mówiły o wyjątkowym, czarnym zabarwieniu krwi dziecka Skata. Tymczasem z rany na dłoni płynęły krople w tym samym, intensywnie czerwonym kolorze, co u pozostałych. Dopiero gdy pierwsza z nich skapnęła do misy Bennett zrozumiała, że księgi nie kłamały.
W czarze zawrzało. Krew spieniła się i pociemniała. W konsystencji przypomniała gotującą się, dymiącą smołę. Matka przez chwilę zastanawiała się, czy taka temperatura nie stopi ostrza. Mimo to zanurzyła czubek sztyletu w rozgrzanej krwi. Chłodny do tej pory metal rozgrzał się, ale utrzymał swoją formę.
Kruki zaintonowały cicho pieśń. Psalm dusz potępionych, błagających o zbawcze światło z niebios. Czy powinna im powiedzieć, że zamiast zbawienia wzywali potępienie wprost z najgłębszych czeluści piekieł?
Kruki zaintonowały cicho pieśń. Psalm dusz potępionych, błagających o zbawcze światło z niebios. Czy powinna im powiedzieć, że zamiast zbawienia wzywali potępienie wprost z najgłębszych czeluści piekieł?
Podeszła do ołtarza. Święte ostrze w zetknięciu z podłogą zasyczało, wypalając w kamieniu czarne linie. Matka zaczęła z największą uwagą rysować wzór – symbolizujące nieskończoność koło i wpisany w nie trójkąt, przecięty trzema liniami. A pośrodku tego wszystkiego kamienny ołtarz i spoczywający na nim Klejnot.
Ukończyła rysunek pewnym pociągnięciem ostrza. Wzór rozjarzył się czerwonym blaskiem. Kruki ustawiły zapalone świece na wierzchołkach trójkąta, i stanęły w kole wokół ołtarza. Wciąż nie przestawali śpiewać.
Kiedyś uwielbiała ten psalm. Teraz najchętniej odcięłaby sobie uszy.
Odłożyła sztylet do wnęki obok relikwiarza i sięgnęła po świętą księgę. Zajęła miejsce w kole, tuż nad głową Klejnotu. Odszukała odpowiednią stronę i rozpoczęła inkantację:
– Ten Klejnot z ognia zrodzony w portal się przemieni.
Kruki dołączyły do recytacji. Najpierw nieśmiało, później z większą już pewnością powtarzały za Matką:
– Nasz pan i władca nadchodzi teraz!
Nagły podmuch wiatru zgasił wszystkie świece. Pomieszczenie pogrążyło się w mroku. Rozległy się pełne trwogi okrzyki. Ciemności rozświetlił wyrysowany krwią wzór. Z każdą chwilą czerwona poświata przybierała na sile.
Bennett poczuła, jak księga ciąży jej w rękach. Kolejny podmuch przewertował karty i ustał, dopiero gdy oczom kobiety ukazała się ozdobna litera S. Tusz, którym narysowano fantazyjne zdobienia, płonął równie mocnym blaskiem co wzór na podłodze. Czerwona łuna utworzyła ścianę pomiędzy wiernymi a Klejnotem.
Matka niepewnie dotknęła symbolu i krzyknęła, upuszczając księgę. Ujrzała świat skąpany w płomieniach. Żar parzył jej skórę. W uszach rozbrzmiał okrutny śmiech, który po chwili utonął w kakofonii jęków i płaczu.
Mrugnęła i wróciła do rzeczywistości. Kruki rozglądały się w panice po pomieszczeniu, ale nie przerwały formacji.
– Nie traćcie wiary! – krzyknęła.
Świece wybuchły wysokim płomieniem. Podłoga pod stopami zadrżała. Nad czołem Klejnotu pojawił się mały, jasny punkt. Uniósł się w górę ponad głowy zebranych. Począł rosnąć i rosnąć, pochłaniając sufit. Okrąg światła powiększał się, topiąc przy tym zwisające z góry łańcuchy.
Bennett wpatrywała się z otwartymi ustami w rozgrywające się przed nią cuda. Tak długo o tym marzyła! Czuła jak adrenalina buzuje w jej żyłach. Wystarczy tylko przenieść Klejnot przez portal, i Ziemia zostanie uratowana. Przez nią!
– Stójcie, idioci! Nie macie pojęcia, co robicie!
Zamarła. Krew odpłynęła z jej twarzy. Znała ten głęboki głos aż za dobrze. Nie powinno go tutaj być. Przecież się nim zajęła. Jakim cudem?!
Odwróciła się. U podnóża schodów stał Sebastian. Chwiejna postawa zdradzała, że narkotyk wciąż płynął w jego żyłach.
Matka zmrużyła oczy. Bloodowi towarzyszył ten przeklęty detektyw, który deptał Kościołowi po piętach, cholerna Jinx i kobieta, której nigdy wcześniej nie widziała na oczy.
Zacisnęła wargi. Czwórka przeciwko dwudziestce. Nie mieli z nią żadnych szans. Nie, kiedy w grę wchodziło zbawienie.
***
Dziewczyna przedstawiła się jako Jinx. Na pierwszym wdechu powiedziała, że razem z Rachel znajduje się w zakonie i są w ogromnym niebezpieczeństwie. Na następnym wdechu zaczęła mówić coś o zagrożeniu, ale Dick usłyszał jedynie trzaski zakłóceń. Zerwało połączenie.
Kolejny telefon wykonał już z trasy. Donna odebrała po pierwszym sygnale. Wystarczyło jej tylko krótkie „ruszamy”.
Przez całą drogę do zakonu Dick klął, na czym świat stoi. Klakson rozbrzmiewał niemal nieustannie do spółki z warkotem silnika, gdy detektyw wciskał gaz do dechy. To, że nie zatrzymała go policja, należało uznać za cud.
Przed zakonem wyhamował z piskiem opon. O mało co nie władował się w bagażnik zaparkowanego koło bramy porszaka.
Donna wyskoczyła z samochodu na widok Audi. Już otwierała usta, by opieprzyć Dicka za brawurową jazdę, ale na widok jego miny zrezygnowała. Bez słowa podała mu torbę ze sprzętem. Sama była gotowa do akcji.
Błyskawicznie spakował potrzebne rzeczy do przegródek pasa bojowego. Zapiął go i zamknął bagażnik.
Donna zaś wdała się właśnie w rozmowę z jakąś nastolatką, która gestykulowała żywo, tłumacząc coś.
– Ty jesteś Jinx? – zapytał dla pewności, naciągając rękawice na dłonie.
Dziewczyna obróciła się nerwowo. Miała rozwarte szeroko oczy i była nadzwyczaj blada.
– Tak, to ja po pana dzwoniłam. Rachel miała pańską wizytówkę. – Wyciągnęła rękę. Jej uścisk był niepewny.
– Powiedz mi dokładnie, co się stało.
– Ja… Rachel powiedziała mi o swojej wizji, że ojciec jej szuka i że za niedługo się spotkają. Chciałam jej jakoś pomóc… – Zawahała się. – Skontaktowałam się z Sebastianem. Powiedział, żebyśmy przyszły do zakonu, bo może znać kogoś, kto wie coś o jej ojcu. Rachel poszła z nim porozmawiać, a ja miałam poczekać w jego biurze. – Bawiła się rękawem kostiumu. Nie patrzyła mu w oczy. – A tu nagle wpadła ta popieprzona Bennett ze swoimi przydupasami. Nieśli Sebastiana. Chyba mu coś zrobili. – Zacisnęła pięści. – Związali go i zamknęli w szafie. Ona mi groziła. Nożem… Chciała… – Chwyciła się za szyję i zamilkła. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Kim jest ta cała Bennett? – spytała Donna.
– Prawa ręka Blooda. Popieprzone babsko. – Przetarła oczy rękawem. – Jak znam życie, to wszystko jej wina. Od początku wiedziałam, że jest podstępną żmiją. Rachel na pewno nie jest z nią bezpieczna.
– W takim razie trzeba działać. – Dick położył dłoń na jej ramieniu. – Oddychaj głęboko. Co z Rachel?
Pokręciła głową.
– Nie wiem. Chciałam jej poszukać, ale bałam się, że mnie znajdą. Wiem tylko, że Blood miał pokazać jej miejsce, w którym się urodziła.
– Dobrze się spisałaś. – Poklepał ją delikatnie po ramieniu. – Razem z Donną odnajdziemy Rachel, nie martw się. Ty zostań tutaj i zadzwoń po policję. Powołaj się na moje nazwisko.
– Mogę zadzwonić, ale nie ma mowy, żebym tu została. – Wyprostowała się z zaciętą miną. – To ja wpakowałam Rachel w to gówno. Muszę się upewnić, że i ona, i Sebastian są cali. Cholera wie, co ta szajbuska mogła im zrobić. – Zrzuciła rękę Dicka z ramienia. – Idę z wami.
Dick otworzył usta, by zaprotestować.
– Znam też zakon lepiej niż wy. I potrafię się bronić – wcięła się.
Dick wymienił spojrzenia z Donną. Ta wzruszyła ramionami. Czas naglił, młoda była uparta, a stan Rachel nieznany. Najwyżej urwie sobie potem łeb za to, że wciągnął dziecko w niebezpieczeństwo.
Westchnął ciężko.
– Tylko się nas pilnuj.
Zakon świecił pustkami. Nie musieli się nawet specjalnie skradać. Przez całą drogę nie napotkali ani jednej żywej duszy.
W mgnieniu oka dotarli do biura, w którym, wedle słów Jinx, odnaleźli Blooda. Gdyby okoliczności były inne, Dick na widok skrępowanego, wciśniętego w kąt szafy mężczyzny uśmiechnąłby się złośliwie. Zamiast tego chwycił półprzytomnego Sebastiana i przetargał na biurowy fotel.
Donna wygrzebała niewielką strzykawkę z żółtym płynem w środku. Parę chwil po podaniu, Blood zaczął odzyskiwać kontakt ze światem. Jinx tymczasem zabrała się za rozwiązywanie mężczyzny.
– Nie tak wyglądał plan. Mieliśmy tylko porozmawiać. – Przetarł usta i odetchnął z trudem. Rozmasował nadgarstki obtarte ciasno zawiązanym sznurem. – Dopiero od niedawna wiem, jakim zagrożeniem jest Trygon. Chciałem ją przed nim ostrzec. Miała przeczytać księgę i zrozumieć, że jej ojciec to najgorsze, co może spotkać ludzkość. Tak, by mogła się przygotować, i w przyszłości stawić mu czoła.
– Co masz na myśli? – Dick zmarszczył brwi. – Według księgi Rachel jest Klejnotem. Bez niej Trygon nie jest w stanie się tu dostać.
– Jest za to w stanie się z nią komunikować. Wpływać na nią. – Pociągnął łyk wody z podanej mu przez Jinx butelki. – Prędzej czy później zmusi ją do otwarcia portalu.
– Więc po co rytuał? – wcięła się Donna. Wyrzuciła do kosza strzykawkę, którą odratowała mężczyznę, i zwinęła swój podręczny zestaw pielęgniarki.
Blood uśmiechnął się z trudem.
– Przez wieki wierzyliśmy, że pomoc w doprowadzeniu do dnia sądu uchroni nas od gniewu Skata. A jak można bardziej pomóc, niż dostarczyć mu na talerzu to, czego szuka? – Odkaszlnął. Spróbował się podnieść, ale od razu opadł z powrotem na fotel. – Nie sądziłem tylko, że Bennett weźmie to aż tak dosłownie. Moi wierni są tak bardzo zapatrzeni w to, co przez lata im wykładałem… Próbowałem im wytłumaczyć, że Skat nie jest zbawcą. Widać, jak dobrze mi poszło. – Pochylił się do przodu i zwymiotował do kosza na śmieci.
Dick stał z rękami splecionymi na piersi. Analizował opowiastkę schodzącego z narkotycznego haju mężczyzny. Ciągle marszczył brwi. Słowa Blooda brzmiały bardzo ładnie, i równie ładnie wybielały cały jego udział w spisku, ale nie zgrywały się z rzeczywistością.
– I przez ten cały czas nie zorientowałeś się, że coś jest nie tak tuż pod twoim nosem? – zapytał, gdy rozmówca się wyprostował.
– Zrzuć to na moją wiarę w dobre intencje kogoś, kto był moją prawą ręką przez tyle lat. – Przetarł usta i uśmiechnął się kwaśno. – Jak o tym myślę, to lampka powinna mi się zapalić już w momencie, w którym Josephine poprosiła o święcenia. Albo gdy zasugerowała, by przyprowadzić do nas Klejnot na wspólną modlitwę. – Zakaszlał.
Dick już otwierał usta, by zadać kolejne pytanie. W tym momencie ziemia zatrzęsła się. Drewniane meble zaskrzypiały. Rozległ się trzask szkła. Odłamki pękniętej żarówki posypały się im na głowy.
– Cholera jasna – zaklął pod nosem. Wydobył z paska latarkę, Donna zrobiła to samo.
– Jinx, zostań tutaj i pilnuj Blooda – polecił, podając dziewczynie lampkę.
– Idę z wami – odpowiedzieli oboje równocześnie. Blood wsparty na wątłym ramieniu nastolatki zdołał podnieść się z fotela.
– Ty jesteś nieletnia, a ty nafaszerowany narkotykami. Będziecie tylko dodatkowym balastem – wytłumaczyła pokojowo Donna, próbując zachęcić Sebastiana, by usiadł. Ten odepchnął jej dłoń.
– Nafaszerowany czy nie, wiem, w jaki sposób uspokoić Kruki. – Z pełną powagą spojrzał prosto w oczy Graysona. – Są kompletnie owinięci wokół palca Bennett, a do tego przekonani, że już za kilka chwil świat, który znali, legnie w gruzach. Nie mają nic do stracenia. Nie ważne, jakie policyjne treningi przeszliście, wasza dwójka nie poradzi sobie z dwudziestką. Tylko ja mogę przemówić im do rozumu.
– A ja się mogę przydać. – Jinx wyciągnęła dłoń przed siebie. Między jej palcami przemknęło różowe wyładowanie elektryczne. – Wy i Blood zajmiecie się tymi wariatami. Ja w tym czasie wyciągnę Rachel w bezpieczne miejsce.
Dick znów spojrzał na Donnę. Zacisnął szczękę, gdy poczuł kolejny wstrząs pod stopami. Zaklął pod nosem.
– Zabierasz Rachel i dzwonisz na policję – powiedział stanowczo. – A teraz prowadź.
Lodowaty październikowy wiatr hulał po pustych korytarzach, wpadając przez niedomknięte okna i drzwi. Niósł ze sobą nikły zapach kadzideł oraz niezrozumiałą w słowach pieśń.
Donna ruszyła pierwsza jako zwiadowca. Blood podpierany z obu stron przez Dicka i Jinx, dzielnie maszerował w stronę kaplicy. Jego twarz zaczęła nabierać normalnych kolorów, a każdy kolejny krok był coraz pewniejszy.
Kiedy dotarli do celi Angeli, śpiew przybrał na sile. Ze środka oprócz psalmu dobiegł ich uszu także przeraźliwy krzyk. Pomieszczenie rozświetlił czerwony blask. Zbiegli po krętych schodach i ujrzeli to, czego tak bardzo się obawiali.
Nieprzytomna Rachel leżała na ołtarzu. Z jej ręki spływała krew. Nad głową jaśniał biały punkt. Podłoga drżała nieustannie, ale zgromadzone Kruki nieugięcie kontynuowały pieśń. Bennett z zachwytem wpatrywała się w powiększający się portal.
– Stójcie, idioci! Nie macie pojęcia, co robicie! – Krzyk Sebastiana wypełnił kaplicę.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę schodów. Przez twarz Bennett przebiegł cień zaskoczenia i przerażenia. Natychmiast odzyskała rezon. Zacisnęła wargi.
– Nie przerywajcie formacji! – poleciła wiernym. – Skat się nimi zajmie!
– Musimy działać! – syknęła Donna. Przyjęła pozę bojową.
Dick skanował pomieszczenie wzrokiem. Czuł znajomy przypływ adrenaliny. Myśli skupiły się w wartki strumień zaplanowanych działań.
– Ja biorę dziesiątkę z lewej. – Pochylił się do przodu. – Ty z prawej. Jinx, postaraj się zabezpieczyć Rachel.
– Bennett jest moja – warknął Blood.
Ruszyli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz